Wsiadł na stary skuter i pojechał w garniturze w nieznane: To wydarzyło się naprawdę

Hondą Helix do Albanii i z powrotem

W skrócie
  • Starym skuterem po Bałkanach. Tą podróż zapamiętam na całe życie
  • Jedyny plan tej wyprawy, to brak jakiegokolwiek planu. Jedziemy gdzieś na południe. Gdzie? To się zobaczy!

Ten wyjazd, choć planowany był od dawna, to odbył się tak jak lubimy najbardziej – bez żadnego planu. Wiedzieliśmy tylko, że jedziemy na dwóch starych skuterach oraz, że gdzieś na południe. Cała reszta wydarzyła się sama, tworząc jedyną w swoim rodzaju przygodę, którą na pewno zapamiętamy na długo.

Jazda jednośladem i jednoczesne odkrywanie świata ma w sobie coś z pogranicza metafizyki i ezoteryki. To moim zdaniem najlepszy sposób na kontakt z naturą, niemal niczym nieograniczone chłonięcie otaczającego świata, a z drugiej strony ogromną mobilność i możliwość szybkiego i sprawnego dotarcia w miejsca, do których ciężko by było dotrzeć innym środkiem transportu  i o których istnieniu niejednokrotnie nie miałeś pojęcia. Jadąc na rowerze dostrzeżesz jeszcze więcej. Więcej znajdziesz także okazji do spotkania i nawiązania kontaktu z innymi osobami. Idąc pieszo, zwiększasz te szanse i doznania wykładniczo. Ale obydwa te sposoby na przemierzanie świata wymagają nie tylko solidnej sprawności fizycznej, ale przede wszystkim dużej ilości czasu. Motocykl, czy nawet skuter, pozwala w pewien optymalny sposób łączyć zalety takiego podróżowania z ogromną mobilnością. I robi to w prawdziwie unikalny sposób.

Zupełnie nieważnym jest też na jakim jednośladzie wybierzesz się w podróż. A żeby to potwierdzić wystarczy spojrzeć na właśnie opisywaną wycieczkę. Nie było naszym celem udowadnianie czegokolwiek, czy rzucanie wyzwań. Jeździmy na motocyklach od dawna i przez ten czas mieliśmy okazję być w paru miejscach i doświadczyć jazdy na różnych jednośladach. Być może właśnie dlatego wiemy, że nie liczy się to na jakim motocyklu podróżujesz, a z kim i w jaki sposób. Oczywiście to, gdzie, lub też dokąd podróżujesz ma także swoje znaczenie, ale nie sam cel podróży jest najważniejszy, a droga pokonywana właśnie “po drodze”. Z resztą jazda bez konkretnego celu ma w sobie tyle samo podróżniczej wartości, co brnięcie do zamierzonej destynacji. A właściwie to nawet więcej.

Stary skuter, a daje radę

No dobrze, a czemu zatem na Helixach? Odpowiedź jest w zasadzie tylko jedna: a czemu nie? Przyznaję, chcieliśmy zrobić coś nieoczywistego, bo po prostu będzie to i dla nas i dla Was – naszych czytelników i odbiorców, ciekawsze. Jako, że jestem nieuleczalnie chorym motocyklowym zbieraczem i uwielbiam dwukołowe dziwactwa, Honda Helix już od dłuższego czasu chodziła mi po głowie. Ten pojazd jest tak odjechany, że sam fakt jego posiadania robi z ciebie motocyklowego świra. Dla jednych piękna i uosabiająca wyrafinowany design użytkowy lat 80-tych, dla innych koszmarna, paskudna i groteskowo nieforemna – na pewno nie jest nijaka i stanowi dziś przedmiot skuterowego kultu. Ten pojazd wzbudza emocje, a te liczą się najbardziej w motocyklowej pasji. Nie jest także bez znaczenia fakt, że od dawna przyświeca nam idea krzewienia czerpania przyjemności z jazdy na jednośladzie w sensie stricte. Nie ma większego znaczenia czym jeździsz i czym wybierasz się w świat, dopóki sprawia ci to radość i pozwala spełniać marzenia, gromadzić bezcenne wspomnienia i doświadczenia oraz zdobywać nie tylko wiedzę o świecie, ale także niezwykle istotną wiedzę o sobie samym. Takie podejście spotyka się także z pełną aprobatą ludzi z Motul Polska i dlatego wręcz w naturalny sposób postanowiliśmy o realizacji tego wyjazdu włącznie z całym procesem przygotowań.

Miało skończyć się na serwisie…

Wszystko zaczęło się więc od zakupu pojazdów. Udało nam się upolować dwie sztuki w jednym z motocyklowych komisów. Stan techniczny nie był tak istotny jak sam fakt, że są dostępne i od razu możemy przystąpić do niezbędnego serwisowania, by pojazdy były gotowe do dalszej podróży. Tu jednak okazało się, że na zwykłym serwisowaniu się nie skończy, bo pojazdy przedstawiały stan techniczny zgoła odmienny od deklarowanego przez sprzedawcę. My z tymi konikami nie mieliśmy nigdy wcześniej do czynienia, więc na pierwszy rzut oka sprawa wyglądała nienajgorzej. Miały już nadżyte, ale przecież co Honda, to Honda.  Hondy Helix to dość specyficzne pojazdy i choć ich konstrukcje są pod względem technicznym wytrzymałe, to jednak jest tak tylko w przypadku odpowiedniego serwisowania. Oba nasze skutery pochodzą z 1998 roku i mają przebiegi rzędu 45-55 tysięcy kilometrów. W takim momencie warto więc nie tylko zmienić płyny i dokonać regulacji luzów zaworowych, ale także sprawdzić stan układu korbowo-tłokowego, a także innych bardziej newralgicznych podzespołów. W mojej sztuce już ktoś zaglądał pod czapkę i niestety odbyło się to na zasadzie pchania łap nie tam, gdzie trzeba. Czerwony silikon w swej obfitości najlepiej świadczył o tym, że spodziewać się należy najgorszego. Tłok był już wymieniany i to chyba niedawno. Za to proces ten został dokonany na tyle źle, że właściwie cudem było, że ten silnik się jeszcze nie zatarł. Może po prostu nie zdążył, bo zrobiono to tuż przed sprzedażą. Dodatkowo, przy składaniu pieca, skrzywieniu uległ wał korbowy, na którym osadzony jest dzwon przekładni. Bicie jego końcówki można było mierzyć linijką. Właściwie wszystkie uszczelniacze już trzymały na słowo honoru i dawno straciły odpowiednią elastyczność. I nawet metalowe bypassy doprowadzające ciecz chłodzącą poza korpusem silnika okazały się nieszczelne, bo przetarte przez pancerz węża chłodnicy.

W skrócie efekt był taki, że “rozbudowany” serwis zakończył się remontem generalnym jednostki napędowej. Z pomocą przyszła ekipa ze sklepu gmoto.pl, gdzie udało się dorwać zestaw nowego tłoka z cylindrem oraz kilka innych podzespołów. Część eksploatacyjnych fantów udało się także dorwać u importera jako części OEM. Cały proces zabrał trochę czasu, ale udało się zregenerować napęd i wrzucić z powrotem w ramę. Przy okazji zregenerowana została także przekładnia i układ hamulcowy. Na koła trafiły nowe opony o bieżniku, który potrafi nei tylko na asfalcie. Tak na wszelki wypadek.

Gorzej z samym nadwoziem, bo to składa się właściwie z samych elementów z różnego rodzaju tworzyw, a z ich kompletnością po latach jest zazwyczaj bardzo różnie. Tu pęknięcie, tu urwany uchwyt, tam kolejne braki. Trzeba było posiłkować się różnego rodzaju reperaturkami, by złożyć całość do kupy na tyle, by ta nie rozleciała się na kawałki podczas pierwszego autostradowego przelotu. Maszyny przy okazji doposażyliśmy w trochę podróżniczych dodatków z oferty marki Lampa. Podgrzewane manetki, gniazda ładowania, torba na kierownicę, dodatkowe oświetlenie, czy uchwyty na telefon. Wszystko to nie tylko by umilić i ułatwić podróż, ale też by pomóc w rejestrowaniu materiałów – każde z naszych urządzeń foto-wideo bardzo lubi prąd.

Kierunek – gdzieś na południe

Maszyny gotowe, pozostało więc pytanie o to kiedy oraz gdzie? W środku sezonu motocyklowego ciężko znaleźć odpowiedni termin w grafiku zajęć. W końcu, udało się wmanewrować w początek czerwca. Wiedzieliśmy, że mamy około tygodnia na wypad oraz, że jedziemy gdzieś na południe. Znając ilość dostępnego czasu, mniej więcej wiedzieliśmy, gdzie możemy dotrzeć, ale plan wycieczki pozostawiliśmy elementowi przygody. Wsiadamy i jedziemy. Tobiasz wyjechał od siebie w okolicach południa – każdy z nas jeszcze przed wyjazdem musiał podopinać setkę innych spraw, by móc na kilka dni zniknąć sprzed komputera.

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Tu zapewne pojawia się także u wielu osób pytanie, o co chodzi w tych garniturach? Przecież nie jest to na pewno turystyczne ubranie motocyklowe. Wszystko przez fakt, że dawno temu w stolicy Azerbejdżanu spotkałem dwóch gości, Anglików, którzy na dwóch Hondach Cub jechali z Londynu do Mongolii. Ubrani byli właśnie w garnitury, z mocno już zużytymi w trasie białymi koszulami. Efekt, w połączeniu z uroczymi mopedami, był genialny! Zwłaszcza, że wieźli ze sobą  rónie złachanego, pluszowego misia 1,5-metrowej wielkości. Poza tym, tak wspaniałe i jednocześnie przeklęte pojazdy jak Honda Helix aż wypadało odpowiednio uświetnić i zrobić z tego wyjazdu jeszcze większą atrakcję – dla Was, dla nas i dla wszystkich, kogo spotykaliśmy po drodze. Oczywiście nie zapomnieliśmy o bezpieczeństwie. Pod nasze garniturowe wdzianka trafiły zestawy swego rodzaju bielizny siatkowej wyposażonej w certyfikowane protektory – taka miękka i bardzo przewiewna zbroja z oferty marki Rukka, która sprawdziła się na tym wyjeździe fantastycznie. Jak to się zmieściło pod gajerki? Wystarczy dobrać strój o rozmiar większy. W naszym przypadku sprawdziły się garnitury, w których obydwaj poszliśmy do ołtarza. Tu zaznaczę tylko, że nie była to ta sama impreza.

Ahoj przygodo. Jedziemy!

Ode mnie, czyli z Bielska-Białej wyruszyliśmy po 17-tej. Pierwsze kilometry to niedowierzanie, że naprawdę jedziemy właściwie na lekko, bo bez tony części i kluczy na trip, który wiemy, że raczej nie skończy się juro. Muszę przyznać, że Honda Helix, to jeden z tych pojazdów, który czuły jest na dociążenie bagażem. Nie chodzi już nawet o dynamikę jazdy, ale o prowadzenie. Małe kółka, mały efekt żyroskopowy i specyficzna konstrukcja oraz ergonomia, sprawiały, że jazda w takich warunkach wymagała zadziwiająco długiego “wjeżdżenia się”. Nie pomagały w tym opony, które, choć nowe, dawały niezbyt wiele przyczepności nawet na suchym. Z informacją o tym, co dzieje się na ich styku z asfaltem było jeszcze gorzej. W moim skuterze wylądował z przodu nieco offroadowy Mitas. U Tobiasza prężył się wyposażony w ząbki Heidenau. Nie pomagały w tym także hamulce, które z dozowalnością i skutecznością mają niewiele wspólnego. Tego dnia nie nawinęliśmy już zbyt wiele kilometrów, bo Honda Helix nie należy przecież do autostradowych pożeraczy dystansu, ale i tak poszło nam nie najgorzej, lądując gdzieś w polu pod słowackim miastem Martin. Kolejnego dnia mieliśmy znacznie więcej czasu by nawijać kilometry. Tym razem sprawę utrudnił nam padający od rana deszcz, który towarzyszył nam z przerwami aż do samego wieczora. Tego dnia udało nam się już po zmroku zadekować w miejscowości Beli Manastir, już na terytorium Chorwacji.

Następny dzień eskapady rozpoczął się od gotowania (przygrzania) bigosu, który zabraliśmy ze sobą. Mieliśmy go pichcić gdzieś po drodze, ale nie było na to czasu. Pyszny klasyk polskiej kuchni wszedł jak złoto na śniadanie. Zaraz potem rozpoczęły się poszukiwania ukulele. Dlaczego ukulele? Wpadliśmy na genialny pomysł, że przecież możemy pograć gdzieś na ulicy – tak dla funu. Zw łaszcza, ze przecież i tak wyglądamy, jakbyśmy wracali z przedłużającego się wesela. Tobiasz dostał kiedyś ode mnie w prezencie plastikowe gitalele, czyli gitarę wielkości ukulele. Mojego ukulele jednak szkoda mi było, bo trochę jest warte, a drewno, z którego jest wykonane szybko się podda podczas jazdy w deszczu. Złożyło się wręcz idealnie, bo po krótkim szperaniu w sieci, udało mi się namierzyć sklep w mieście Osijek – dosłownie 25 km od naszej dzisiejszej bazy i w dodatku po drodze na południe, a w nim czekało na mnie plastikowe ukulele sopranowe! Trochę za małe dla męskich dłoni, ale co tam – damy radę. Zakup dokonany (z dyskontem na podróżnika) i jedziemy dalej. Droga powiodła nas prosto na południe do Bośni i Hercegowiny. Tu zrobiło się naprawdę ciepło i przyjemnie. Piękna przyroda, góry i pozostałości po wciąż jeszcze żyjącej wśród ludzi wojnie. Niesamowite kontrasty, piękno i tragedia i prawdziwie bałkańskie klimaty towarzyszą nam przez całą resztę dnia spędzonego jedynie z krótkimi przerwami w siodłach. Tego dnia także załapaliśmy się na solidny deszcz, który dolał nam porządnie. Było jednak na tyle ciepło, że nie przejmowaliśmy się tym faktem i nawet nie wyjęliśmy odzieży przeciwdeszczowej. W częściowo przesuszonych garniturach dotarliśmy do stolicy kraju, czyli Sarajewa.

Dalej na południe

Na zwiedzanie jednak nie było czasu, zwłaszcza, że byliśmy już kiedyś w Sarajewie. Turbo wycieczka, więc ciśniemy dalej na południe. Przed nami jeszcze sporo pięknych tras, których przecież nie brakuje na Bałkanach. Przy okazji wyjazdu testuję sprytne i niewielkie urządzenie nawigujące o nazwie Beeline. Tak naprawdę jest to zewnętrzny niewielki ekran, łączący się z telefonem za pomocą bluetooth. Ustalasz na starcie dnia na telefonie trasę i wio. Otrzymujesz wszystkie niezbędne wskazówki, gdzie i kiedy skręcić, a przesiadka z Google Maps i przyzwyczajenie się do nawigacyjnej esencji trwa dosłownie chwilę. Ciekawy gadżet, który wydaje się mieć sporo zalet i nie drenuje baterii telefonu, który bezpiecznie spoczywa w kieszeni kurtki, tudzież… marynarki. Beeline prowadzi nas po motocyklowej trasie, gdzie nie brakuje zakrętów i pięknych widoków. Tak, przypadkowo dla nas, trafiamy do kanionu rzeki Driny, która powstaje poprzez połączenie Tary i Pivy.

Piękno skalistych brzegów tej drugiej możemy podziwiać po przekroczeniu przejścia granicznego z Czarnogórą. Tego dnia kolejny raz nie wiemy, czy zatrzymywać się co chwilę i chłonąc piękno pejzaży, czy jechać po kolejne atrakcje. Wiemy jednak, że czas nie jest z gumy, grzejemy więc dalej na południe z szybkim obiadem gdzieś w górach w knajpce z napisem “Bikers Welcome”. Zaliczamy szybkie zakupy w Podgoricy – stolicy Czarnogóry i lecimy w stronę kolejnego przejścia granicznego – tym razem wjeżdżamy do egzotycznej już z samej nazwy Albanii i kierujemy się w stronę kultowego wśród wielu motocyklistów i fanów off-roadowych klimatów miejsca o nazwie Theth. Lądujemy na sympatycznym kempingu w miejscowości Boge. Normalnie spalibyśmy na dziko, ale potrzebujemy dostęp do Internetu, by móc podzielić się z Wami naszym kolejnym wideo z podróży. Poza tym zimne piwko po całym dniu jazdy też się przecież należy.

I tym sposobem, udało nam się dotrzeć starymi skuterami do samej Albanii. Nie jest to żaden rekordowy wyczyn, ale jednak braliśmy pod uwagę, ze coś może pójść inaczej niż zakładamy i będziemy czynić remonty gdzieś na poboczu, szukając niezbędnych części i narzędzi, których akurat nie wzięliśmy ze sobą. Albania była naszym cichym celem samym w sobie, bo wydawała się w miarę realna do osiągnięcia w zakładanym oknie czasowym. Nasze skutery okazały się z jednej strony wymagającymi pod względem precyzji prowadzenia i walorów podwozia pojazdami na taką podróż, a z drugiej strony wystarczająco sprawnymi środkami transportu, by nie zamulać, a i cieszyć się jazdą i podziwianiem tego co wokoło. Dodatkowo spalanie na poziomie 3-3,5 litra na setkę pozwalało na nierujnujące budżetu wizyty na stacjach benzynowych. Aby dotrzeć do Theth, wydaliśmy ok 700 zł na paliwo. Po drodze nic się nie zepsuło i nic nie odpadło. Ale w końcu Helix 250 to Honda.

Góry Przeklęte, skutery zaklęte

Kolejny dzień wycieczki to niespieszne zwiedzanie tego kultowego dla wielu i z pewnością urzekającego swym pięknem rejony Alp Albańskich. Góry Przeklęte, jak zwykli zwać ten rejon w Albanii i Czarnogórze, mają w sobie coś, co ciężko opisać. Zestawienie rzek, dolin, przełęczy i szczytów jest tu po prostu unikalne. A my, na naszych dzielnych skuterach, grzaliśmy po górskich serpentynach, co raz zatrzymując się, ale także zjeżdżając w co ciekawiej wyglądające szutrowe odnogi. Off-roadowa dusza nie daje o sobie zapomnieć nawet w siodle skutera. Tego dnia nakręciliśmy zaledwie jakieś 80 km, lądując najpierw w samej wiosce Theth, by później dotrzeć do niewielkiej osady Nderlysaj, skąd zaatakowaliśmy okoliczne szutrowe odnogi, prowadzące przez brody rzeczne zazwyczaj donikąd. Po tak spędzonym dniu, kąpiel w górskiej rzece, o temperaturze zaledwie kilku stopni, była po prostu cudowna. Przy okazji upraliśmy, tzn. minimalnie odświeżyliśmy nasze eleganckie koszule, które w popołudniowym słońcu miały okazję jeszcze tego samego dnia wyschnąć.

Kolejny dzień zapisał się jako najbardziej ambitny i jednocześnie postrzelony. Mieliśmy do wyboru dwie trasy: pierwsza to powrót piękną, ale jednak asfaltową drogą, którą przyjechaliśmy do doliny Theth wczoraj, druga to jazda po nie wiadomo jakiej drodze dalej. Wiedzieliśmy jedno: tego dnia nie uświadczymy już asfaltu. W myśl zasady “nigdy nie cofam się wstecz”, wybór był oczywisty. Trochę z duszą na ramieniu – w obawie o to czy nasze skutery przetrwają tę podróż, pognaliśmy szutrową i mocno przeoraną trasą na południe. Najbardziej namówiła nas do tego pewna scenka, gdzie lokalna rodzinka podjechała do wspomnianej wcześniej wioski zdłubanym przeprawowym Land Roverem, by przesiąść się do Golfa V. Wiedzieliśmy, że dalej nawet lokalne osobówki się nie zapuszczają. Ale Honda Helix to nie Volkswagen Golf – jedziemy! Szybko okazało się, że szybko to dzisiaj nie będzie. Po godzinie jazdy polegającej na próbach omijania największych głazów i wyrw, udało nam się nakręcić całe 8 kilometrów. Przed nami jeszcze “tylko” 65 kolejnych do obranego celu – miasta Szkodra. Na szczęście na mapie pojawiły się srogie serpentyny, a to oznaczało strome podjazdy.

Po pierwszym kilometrze wspinania się pomiędzy coraz większymi kamieniami, zrobiło się trochę strasznie, bo paski w przekładniach CVT zaczęły skwierczeć, a w powietrzu unosił się słodko-kwaśny zapach zjaranego sprzęgła. Na liczniku dopiero 15 km , a przed nami wspinaczka. Cofać się do asfaltu? Eee… mam lepszy pomysł. Wystarczyło zsiąść z maszyny i zacząć uprawiać podjeżdżanie w stylu mieszanym. Ruszasz, biegnąc obok skutera i pomagasz mu się wdrapać na największe przeszkody, a gdy zrobi się trochę równiej, to wskakujesz w locie na jego pokład. I tak w kółko – raz obok, raz w siodle. Odciążony Helix nie tylko miał dużo łatwiej pod górkę, ale też zwiększał się jego niewielki prześwit – największa pięta achillesowa tego sprzętu w terenie. Warto w tym momencie wspomnieć, że wraz z rozpoczęciem ataku szczytowego, zaczął padać deszcz. Dzięki temu zrobiło się dodatkowo cholernie ślisko. Na szczęście, przygotowując nasze koniki do wyjazdu, zaopatrzyliśmy je w opony o możliwie srogim terenowo bieżniku. Małe kołka nie mogły zdziałać cudów na dziurach i kamieniach, ale przynajmniej bieżnik mógł powalczyć o odrobinę przyczepności. I tak, powoli, uprawiając marszobieg w technice dowolnej, posuwaliśmy się do przodu, raz pod górkę, raz z górki. Po drodze napotkaliśmy bardzo niewiele osób. Jedno niemieckie małżeństwo w Nissanie Patrolu, które chyba poświęci nam oddzielną zakładkę w albumie “Albania 2023”, a także dwóch Niemców na motocyklach adventure – goście nie wierzyli w to, co można spotkać na albańskich bezdrożach i to tuż za jednym z zakrętów. Dwóch kolesi w garniturach i na dziwnych skuterach pośrodku niczego – dodatkowo w strumieniach deszczu. Ich miny, duże oczy i komentarze mówiły wszystko.

Przyznaję bez bicia, że ostatnie 20 kilometrów szutrów to była już jazda w stylu “byleby dojechać” Wytrzepało nas już porządnie, a tempo na jakie pozwalały maszyny w takich warunkach, sprawiało, że droga ciągnęła się bez końca. Zwłaszcza, że po solidnym odeszczu, było w dodatku ślisko. Oczywiście, było także super, ale jednak bardzo wymagająco. Ale od tego przecież są takie wyjazdy i takie przygody. Maszyny spisały się tego dnia rewelacyjnie, i choć w moim skuterze w górach podskoczyły wolne obroty i zaczęło go przylewać, a tylny hamulec znikł, to i tak pod koniec dnia byliśmy pełni uznania dla tych dziwacznych i nad wyraz wytrzymałych konstrukcji. Ich największą bolączką w takich warunkach okazały się nie tylko małe koła i duży ich rozstaw, ale przede wszystkim niewielki prześwit, który sprawiał, że naprawdę trzeba było uważać by nie skończyć z rozwalonym karterem silnika i plamą oleju w totalnej dziczy.

A może by tak raz jeszcze?

Wszystko co piękne szybko się kończy i tak tez musiało się stać z naszą podróżą. Chętnie pognalibyśmy dalej na południe, bo Albania ma przeciez jeszcze tyle do zaoferowania, że tym razem ledwo lizneliśmy jej motocyklowego i kulturalnego potencjału. Kolejnego dnia, po nocy w Szkodrze (Shkoder), obraliśmy niechętnie kierunek powrotny. Plan był prosty – ciśniemy ile się da, bo robota czeka. Pierwszy dzień powrotu to lądowanie w Serbii gdzieś za Belgradem. Tego dnia strzeliło chyba jakieś 550 km – uwierzcie mi, w siodłach “małych” Helixów kilometry nakręca się zupełnie inaczej niż na rasowym turstyku. Zwłaszcza, że po drodze znów dolało nam i to chyba ze cztery razy. Do tego stopnia, że odzież przeciwdeszczowa przemakała nabierając wody od góry – ta spływa po prostu z twarzy, pomimo wysokich turystycznych szyb. Jazda w takich warunkach na oponach niegrzeszących przyczepnością, to temat na inną opowieść. Za to ostatni dzień naszej wyprawy upłynął w całości bez deszczu. Zapięliśmy ostro manetki gazu i grzejąc przez resztkę Serbii, Węgry i Słowację, po około 11 godzinach w siodle wylądowaliśmy z powrotem w Polsce – u mnie pod domem. Tobiasz jeszcze musiał dokręcić ok. 230 kilometrów do centrum naszego pięknego kraju, ustanawiając tym samy nieoficjalny rekord dziennego “nalotu” na Helixie, wynoszący prawie 1000 km.

Co najważniejsze – pomimo ostrej jak na ten sprzęt off-roadowej jazdy, nic nie zepsuło się w naszych skuterach. Wymiana oleju, dokręcenie paru śrubek, jakiś poluzowany kabelek. Aż trochę byliśmy zawiedzeni brakiem remontów na poboczach. Stary skuter, a może! Ten wyjazd, to była jedna z najfajniejszych wypraw, w jakich miałem przyjemność brac udział w ostatnim czasie. Równie dziwne, co świetne sprzęty, dużo luzu i muzyczka oraz podcasty w interkomie, a także bezcenne rekacje napotykanych ludzi, wymieszane z niepowtarzalnym bałkańskim klimatem. Nie da się tego opowiedzieć. To trzeba przeżyć samemu. I do tego właśnie gorąco Was wspólnie zachęcamy. Bo pomysł na ten wyjazd zrodził się właśnie w tym celu. Nieważne na czym, nieważne nawet gdzie, ważne z kim i z jakim podejściem do wyjazdu. Ten “trip” to kolejny i koronny przykład na to, że nie trzeba skrupulatnie przygotowywanego planu, by poznać kawałek świata. Zdecydowanie lepiej jest pozwolić przygodzie kierować jej przebiegiem. Kocham to w motocyklach. A teraz także i w skuterach.

O dużo za mało

Niestety na naszą eskapadę mieliśmy o dużo za mało czasu. Z tego powodu jedynie liznęliśmy samych Bałkanów i tego co mają do zaoferowania. To naprawdę piękny i urzekający zakątek świata, w którym piękno przyrody miesza się z ogromnym zróżnicowaniem narodowo-kulturowym. Konflikty takie jak Wojna Bałkańska, na tle wszechotaczającego piękna natury, wydają się wybrzmiewać jeszcze bardziej dramatycznie. Nasz wyjazd trwał około tygodnia czasu, a w jego trakcie nawinęliśmy ponad trzy i pół tysiaca kilometrów na koła naszych dzielnych skuterów. Tylna opona po takim dystansie nadaje się już niemal na śmietnik. Zabiły ją w głównej mierze autostradowe przeloty podczas powrotu do domu. Czy było warto? Chyba nie muszę odpowiadać na to pytanie. Mogę powiedzieć jedynie, że jeśli się wahasz czy pojechać swoim jednośladem w podróż, jakikolwiek byłby to sprzęt i dokądkolwiek cię ciągnie. Odpowiedż brzmi – zrób wszystko, by tam dotrzeć. A właściwie to zrób wszystko by ruszyć cztery litery z domu i poznać trochę świata zza kierownicy swojego sprzętu.

Piotr Ganczarski

Z wykształcenia inżynier mechaniki i budowy maszyn. Motocykle są jego życiowym przekleństwem i chorą miłością. Buduje, przerabia i remontuje jednoślady. Zarówno te nowsze, jak i starsze. Fan motoryzacji i podróżowania na różne sposoby. Oprócz tego lubi pohasać na rowerze i przeczytać dobrą książkę.

Inne publikacje na ten temat:

1 opinia

  1. świetna opowieść! aż chciałoby się więcej na tych wspaniałych skuterkach.
    czyli można skuterem po autostradach śmigać?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button