MZ ETZ 250: najlepszy motocykl turystyczny? A czemu nie?!

Nie maszyna, a psychika, zrobi z Ciebie podróżnika

W skrócie
  • Czy starym i zdezelowanym motocyklem można i warto wybrać się w podróż?
  • MZ ETZ 250 jako motocykl nie tylko do jazdy wokół komina
  • Dobra zabawa to podstawa, a świat jest często ciekawszy niż się nam wydaje

Współczesne motocykle turystyczne oferują nierzadko więcej w kwestii wyposażenia i udogodnień niż niejeden samochód. A co gdyby tak wsiąść na poczciwą, leciwą i nic niemającą MZ ETZ 250 i pojechać na motocyklowe wakacje? A może w podróż życia?

Wsiedliśmy więc z panem Tobiaszem na nasze MZ-y i bez większych przygotowań ruszyliśmy przed siebie. Gdzieś na południe. Gdzieś w stronę Rumunii. Piszę celowo “w stronę”, nie “do”, bo nie było pewnym czy to Rumunia i słynna Trasa Transfogaraska okażą się naszym punktem destynacji. Choć droga i kilometry same w sobie nie są żadnym wyczynem, to tak naprawdę naszym celem samym w sobie była podróż i oczekiwanie na nieoczekiwane. Choć to, że będziemy grzebać w silnikach gdzieś na poboczu było nie tyle prawdopodobne, co pewne.

Nie “czy”, ale “jak”!

Na wstępie dodam jedynie, że na co dzień jeździmy, testujemy i po prostu korzystamy ze zdecydowanie bardziej współczesnych motocykli, które w ogromnej większości przypadków są po prostu bezawaryjne i zapewniają właściwie zawsze co najmniej poprawne maniery podczas jazdy. Tym bardziej atrakcyjnym wydawał się wyjazd na leciwych, nieco zdezelowanych i wysłużonych MZ-ach, które nie grzeszą nienagannym stanem technicznym. Ot tyle, że mają światła, hamulce, odpalają i nawet nieźle odpychają się przed siebie. Kilka osób zarzucało nam, że robimy sensację z tego, że najpierw olewamy rzetelne przygotowanie do podróży a potem się dziwimy, że coś się popsuło. Zapewniam jednak, że jesteśmy świadomi niezawodności motocykli serii ETZ i wiemy doskonale, że dobrze serwisowane i eksploatowane z głową potrafią być wiernymi kompanami nie tylko wycieczek wokół komina. Gdybyśmy jednak chcieli po prostu dotrzeć bezawaryjnie do celu, to pewnie wsiedlibyśmy na wspomniane współczesne motocykle, których nie trzeba było specjalnie przygotowywać od strony technicznej.

W tej “wyprawie” nie chodziło o to by pokazać, że się da i że dojedzie, bo to dla większości osób, które miały styczność z motocyklami MZ jest rzeczą wiadomą. Naszym celem jest raczej pokazanie uroku podróżowania na motocyklach dalekich od ideału, które właśnie dzięki niedociągnięciom pozwalają lepiej poznawać świat.

Jadąc na motocyklu niezawodnym raczej nie zatrzymasz się w zabitej dechami dziurze i nie poznasz ciekawych osób, które potrafią niejednokrotnie otworzyć oczy i zmienić postrzeganie innych narodowości, odmiennych kultur a nawet całego świata. Stereotypy i wiedza na temat rzeczywistości czerpana jedynie z mas mediów to straszna plaga naszych czasów, która powoduje narastającą izolację nie tylko nas jako jednostek, ale także w makro skali. To właśnie przygody na jakie czekaliśmy i jakich nam nie brakło podczas tego “tripu”, pozwalają, moim zdaniem, lepiej, prawdziwiej poznawać świat i otwierać umysł poza to co podawane jest nam na tacy.

Tyle tytułem “od autora”. Lądujemy zatem i wsiadamy na nasze piękne DDR-owskie strzały. Ku przygodzie!

W dzień wyjazdu oczywiście 100% deszczu w prognozie. Na szczęście mamy odpowiednie ciuchy, czyli motocyklowe dżinsy i stare skóry z bardziej trzeciej niż drugiej ręki, które miały na celu lepsze wpisanie się w klimat podróży na MZ-ach. Kurtki są tak naprawdę górami od dwuczęściowych kombinezonów z epoki, dzięki temu zapina się je w okolicach pępka. Nic to, jedziemy. Woda nas nie rozpuści tak szybko. Najważniejsze, że jest iskra i maszyny jadą pewnie także po mokrym. Muszę Wam przyznać, że jestem pod prawdziwym wrażeniem tego jak wysoki poziom przyczepności zapewniają opony w mojej srebrnej strzale. Obydwie są na pewno sprzed 2000 roku i zostały już sprawdzone w boju podczas testów na torze Łódź, gdzie, nie wiem jakim cudem, ale przytarłem slider na lewym kolanie. Z jazdą na takich kartoflach nie mamy problemu być może dlatego, że obydwaj zaczynaliśmy nasze kariery w czasach kiedy jeździło się na czym popadnie, byle do przodu, a opona, dopóki miała wewnątrz trzymającą ciśnienie dętkę, była wystarczająco dobra. Jeśli ktoś powie, że to nieodpowiedzialne, to pozostaje mi to wziąć na klatę.

Pierwsze kilometry szły jak z płatka, Co prawda lało i było zimno, ale za to silnik przyjemnie i zdrowo mruczał utrzymując przelotową prędkość prawdopodobnie w granicach 80 km/h. Nie wiem dokładnie, bo linka od mojego prędkościomierza wyzionęła ducha i nie udało mi się jej wymienić przed wyjazdem. Wyruszyliśmy z Bielska Białej, więc do granicy ze Słowacją doturlaliśmy się bardzo sprawnie, przebijając się przez gęsty ruch południowych rubieży. Na Słowacji zrobiło się luźniej, sprzęty szły jak złe i nawet przestało padać, co pozwoliło lekko przeschnąć naszym dżinsowym nogawkom. Jechaliśmy na lekko, wioząc tylko minimalistyczny sprzęt noclegowy. Większość sprzętu foto-wideo jechała za nami/przed nami/gdzieś obok w busie, który wiózł także nasze motocykle offroadowe. W końcu Rumunia to królestwo offroadu i będąc tam dobrze jest móc skorzystać w tych dobrodziejstw. Zwłaszcza, że zamierzaliśmy odwiedzić naszego dobrego znajomego – Holendra prowadzącego niepowtarzalną bazę offroadową w górach pasma Maramuresz.

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Węgierskie płaszczyzny przecieliśmy sprawnym tempem i mocno zdziwieni, że nasze sprzęty wciąż pełne wigoru i z zerowym kontem usterek, dotarliśmy już nocą do Rumunii. Na przejściu granicznym nie obyło się bez radości celników. Chyba dawno nie trafiły im się takie rodzynki. Widać, że MZ-y wciąż potrafią wzbudzać podziw i pozytywną zazdrość. I tak trzymać! Jadąc w kierunku Satu Mare w końcu mój koń zaczął co pewien czas przerywać. Przygoda więc zaczynała się zbliżać. Byliśmy już i tak sporo dalej niż oczekiwaliśmy, że tego dnia uda nam się nawinąć, więc po prostu poszukaliśmy na szybko gdzieś przy drodze miejsca, gdzie mogliśmy rozbić ekspresowy biwak. Worek z folii NRC, karimata i śpiwór załatwiły sprawę idealnie i pomimo chłodnej, ale za to bezdeszczowej nocy, spało się nam się wybornie. Jadący busem Kacperek spał w najlepsze w swojej nieco przykrótkiej kabinie. My na glebie ale przynajmniej z wyprostowanymi kolanami. Rano okazało się, że nasz punkt noclegowy znalazł się dosłownie kilka metrów od opuszczonego przez życie przydrożnego szaletu. My to wiemy gdzie się zbunkrować na noc. Oczywiście, jak to w Rumunii nie zabrakło bezpańskich psów, które jednak nie były ani razu podczas naszych wielokrotnych pobytów w tym kraju, zainteresowane kolacją zapakowaną w fizielinę. Za to chętnie przytulały cokolwiek czym byliśmy skorzy podzielić się z nimi podczas porannej konsumpcji. Jedyne czego nam brakowało to zapomnianego przez Tobiasza palnika na gaz, za pomocą którego moglibyśmy zaparzyć poranną kawę rozruchową. Kawa rozpuszczalna zdała się na nic. Ale wystarczy pogonić trochę z zalaną MZ-ą podczas odpalania, by “expresso” okazało się zbędne. Zakręcanie kranika na noc po prostu byłoby zbyt łatwe.

Przed nami pierwsza przełęcz na trasie, gdzie moja etka zaczęła już poważniej dawać znaki, że coś jej nie leży. Prychając wturlała się jednak na szczyt, skąd po zjeździe i ochłonięciu napędu znów poczuła się lepiej. Nieuchronne zbliżało się jednak szybkimi krokami. Pierwsza diagnoza – przerwa na platynce, lub kondensator. Dopóki jedzie – nie ruszamy. Zwłaszcza, że nie wzięliśmy ani papieru ściernego do przeczyszczenia aparatu, ani też… kondensatora na zmianę. Kolejny podjazd okazał się już jednak zabójczy. Stoimy gdzieś w jakiejś wiosce, przy drodze, mijają nas cygańskie wozy napakowane całymi rodzinami i inne ciekawe pojazdy. Nasze MZ-y nie robią tu wielkiego wrażenia, bo po okolicy śmiga dziarsko pełno zdezelowanych jednośladów. Bardziej my sami, jako nieliczni w kaskach – w dodatku przypominających hełm kosmiczny Gagarina. Wszyscy nas pozdrawiają i nierzadko otrzymujemy oferty pomocy. Mamy nawet w planie przejść się po okolicznych domach z pytaniem o papier ścierny. Tylko jak pokazać o co nam chodzi, jak nie ma zasięgu i google translator nie pomoże? Przeczyszczony gaźnik, przeskrobana nożem platynka, zmieniona świeca, zmniejszona przerwa i jest jakby lepiej. Poza tym MZ w tym czasie zdążyła ostygnąć więc musi być lepiej. Palimy, chodzi pięknie i jak zwykle nierówno. Już mamy ruszać, kiedy okazuje się, że niebieska strzała Tobiasza również nie chce zagadać. Gonitwy, pchania, próby przepalenia, na nic. Właśnie teraz czujemy, że jesteśmy w domu!

 

Pal tego trupa i jedziemy!

Po jakiejś chwili śmiechów niebieska MZ odpala. Ale za to srebrna znowu nie. Gonitwa i zapłon. Obydwie żyją. Jedziemy! Szybko póki nie zgasło! Do naszego dzisiejszego celu zostało “zaledwie” sto, potem siedemdziesiąt, czterdzieści… Tak blisko nie będziemy już rozbierać wszystkiego w mak, tylko staramy się dotoczyć stosując taktykę jazdy na pełnej manecie – wtedy jakoś lepiej idzie i mniej przerywa. W końcu docieramy do Borsy, gdzie nasze maszyny czeka ostateczne starcie w postaci 1,5 kilometrowego podjazdu po stromym zboczu i drodze, która bywa w przeróżnym stanie w kwestii dziur, ale zawsze można tam liczyć na masę luźnej nawierzchni uzupełnianej raz na kilka lat tłuczniem. Dopakowany bus z przyczepą zostaje na dole. My grzejemy do góry, póki się jeszcze da. MZ-y wpadają do bazy jak po ogień. Piękna jazda w stylu łączącym Grahama Jarvisa z listonoszem. Nic nie odpadło – oprócz mojej bocznej kapy akumulatora, od której zamka nigdy nie miałem kluczyka i lubi wyskoczyć na większych wybojach. Trzymając ją łydką docieramy do mety. Przynajmniej na dzisiaj, bo w góry fogaraskie jeszcze jakieś 400 km przed nami. Po busa i przyczepę zjeżdżamy Defenderem, który ma za zadanie zabezpieczać Mastera, gdyby ten nie podołał trudom podjazdu. Pół godziny później siedzimy już na werandzie z pięknym widokiem na szczyt Pietrosul – najwyższy wierzchołek Gór Rodniańskich i raczymy się zimnym z pianką. Piękne zakończenie najlepszego dnia w tym roku!

Nazajutrz MZ-y mają dzień przerwy. My zaś ściągamy z busa i przyczepy nasze sprzęty offroadowe i jedziemy pohasać po drogach wijących się po całej okolicy. Tak, po drogach, bo żeby w Maramureszu zaznać górskiej przygody, nie trzeba nawet zjeżdżać z dróg. A przynajmniej z tego co kiedyś było drogami, a teraz jest to często żleb wyrzeźbiony spływającą z gór wodą, odsłaniając skały, kamienie i korzenie. Jest z czym walczyć, zwłaszcza, że momentami jest naprawdę bardzo stromo. Przejazd przez jedną z “kałuż” zakończyliśmy wypychaniem wszystkich sztuk, bo okazało się, że jest głęboko prawie po siodło i koniki napiły się nieco błotka. Nie obvło się bez wykręcania świec, przedmuchiwania i odpalania na lince. Słowem crème de la crème rumuńskich offroadów. Nie minęła chwila jak pojawił się gość z oferta pomocy. Po jakimś czasie kolejny pasterz zapytał nas czy trzeba pomóc. I okazało się, że jego pomoc była wielka, bo znalazł u siebie w szałasie klucz tylko o jeden rozmiar większy od naszych świec. Naprawdę chylimy czoła przed tymi prostymi i serdecznymi ludźmi, którzy zawsze wychodzą do nas z zainteresowaniem i z sercem na dłoni. Często bez nich zostalibyśmy z ręką w nocniku…

Po pięknym dniu w górach przyszedł czas na powrót do naszych MZ. Aby wykluczyć problem z ładowaniem napoiłem swój akumulator świeżym prądem. 13,5 V musi dać porządną iskrę! Sprzęgło przestało odsprzęglać, ale odpowiedni lubrykant napsikany wszędzie gdzie się da rozwiązał i tę sytuację. MZ znów ożywa i wydaje się, że odzyskała pełny wigor. Można jechać dalej, ale ciężko nam wyjeżdżać z tego magicznego na swój sposób miejsca. Wsiadamy więc raz jeszcze na nasze offroadowe maszyny i ruszamy podziwiać zachód słońca w górskich pejzażach Maramureszu.

Słynna droga 7c na celowniku

Nazajutrz obieramy kierunek na południe, a konkretnie w stronę najwyższego pasma górskiego Rumunii – Gór Fogaraskich, czy też po prostu Fogaraszy. To właśnie tam znajduje się najbardziej znana w tej części Europy droga górska o oznaczeniu 7c. Jej sława okrążyła świat w momencie, gdy ekipa programu Top Gear dotarła tam i zrobiła show. Polscy motocykliści znali to miejsce już dużo wcześniej. My także mieliśmy okazję bywać tam już kilkukrotnie i za każdym razem – niezależnie od pogody, jest świetnie i inaczej. Choć osobiście wolę siostrzaną, bardziej dziką Transalpinę, to Trasa Transfogaraska jest zdecydowanie bardziej rozpoznawalnym miejscem. Pojechaliśmy tam więc po prostu pod publikę. Po drodze jednak czekała nas jeszcze jedna mniejsza przełęcz i walka o zapłon. Na szczęście MZ znów zaczęła przerywać a remonty dróg nie ułatwiały sytuacji, bo jak już się zatrzymała, to…

Mieliśmy zatem sporo czasu na przerwy, rozmowy z ludźmi w każdym dialekcie świata – najbardziej to chyba bolały ręce od tego gadania i podziwianie lokalnej fauny, flory i folkloru. Rumunia to piękny kraj, ale drogi mają wciąż słabe, a ruch naprawdę spory. Sprawdzanie trasy i czasów przejazdu na mapach wujka googla nie napawa optymizmem, gdy chce się zrobić tzw. tranzyt. Nam jednak to nie przeszkadzało zupełnie. planowane 360 km mieliśmy zrobić w 6-7 godzin. W realu wyszło tego, łącznie z noclegiem prawie 24 godziny. I o to właśnie w takich wyjazdach chodzi. Niespiesznie, byle do przodu i z uśmiechem na twarzy. Na nocleg stanęliśmy już u podnóża Fogaraszy. Klasycznie, gdzieś przy drodze, nad rzeczką, kolejna noc w tysiąc-gwiazdkowym hotelu. Bezchmurne nocne niebo i brak świateł cywilizacji w pobliżu to to, za czym się tęskni po powrocie do domu.

Tuż o poranku na termometrze zaledwie kilka stopni. Ale świeci słońce wieć szybko robi się cieplej. Zwłaszcza, że poranne bieganie z MZ-ą weszło nam już w krew. To najlepsza rozgrzewka przed startem na ostatni i najbardziej wymagający odcinek. Wjazd na szczyt Trasy Transfogaraskiej to jakieś 30 km stale pnącej się do góry drogi, która z każdym kilometrem przybiera na pięknie, by w końcowej fazie zachwycić ciasnymi agrafkami, poprzecinanymi przez widowiskowe wodospady. Trzeba się tam jednak najpierw dostać. Idziemy więc wszystkie pieniądze przed siebie, po drodze mijamy sporo rowerzystów i pełno motocykli. Nawet wyprzedzamy kilka Gold Wingów robiących zakręty na kwadratowo. Czeska ekipa zapewne miała nietęgie miny w tym momencie, ale co zrobić jak MZ-a idzie jak zła. Kolejne biegi wchodzą jak w masło, a redukcje i wkręcanie na obroty to czysta poezja, która sprawia, że nie wierzysz w to co się dzieje. Kolejne zakręty pokonujemy głównie w stylu supermoto, bo mimo, że opony nie dały do tej pory powodów by im nie ufać, to jednak ich metryka nakazuje czuwać. Zwłaszcza, ze nawierzchnia na słynnej 7c do idealnych chyba nie należała nigdy. Sporo bruzd, zmarszczek i łat. Zabawa jest jednak przednia. Gdzieś już po wyjechaniu z lasu, kończę walkę długostajnym buuuuuuuu. Koniec zapłonu, zjeżdżamy na bok i mamy okazję podziwiać Transfogaraską w całej swej okazałości. Tzn. jej północną połowę, która kończy się gdzieś tam u góry wykutym żywcem w skale tunelem.

Trasa Transfogaraska zdobyta! (?)

To dobry moment by się posilić przed szczytowym atakiem. O ile sprzęt pozwoli. Ale choćby skały… choćby nie wiem co, nie może odpuścić stojąc tuż u celu. Na górę zjeżdżam w akompaniamencie prychów przerywanych wystrzałów. Sytuacja jest ciężka, ale nie beznadziejna. Jest pięknie i właściwie tak jak być powinno, bo jest walka i jest przygoda. Po drodze wyprzedzam kilak samochodów, bo jak wkręcisz wyżej i odkręcisz mocniej to idzie lepiej i nie zdąży się zadławić na amen przed następną pobudką. Na szczyt już ledwo, ale wjeżdżam jako pierwszy, Tobiasz po drodze z wrażenia zgubił kamerę i musiał jej szukać na poboczu. Niestety końcówka wjazdu już w chmurach i to nie tych z MZ-y. Znamy jednak to miejsce i wiemy jak pięknie jest tam przy pełnej widoczności, więc pozostaje cieszyć się zwycięstwem. Zwycięstwem MZ-y, która zaraz po powrocie trafi do SPA, gdzie otrzyma przeklęty przez jednych i znienawidzony przez drugich zapłon CDI. A wtedy już stanie się całkowicie nieśmiertelna.

Przeczytaj też:

MZ ETZ 250: najlepsza z najgorszych? Cała prawda o motocyklach z NRD

Żadnych poważnych usterek, mimo mocnego targania manety i pozostawiającego wiele do życzenia stanu technicznego sprawia, że w moich oczach MZ ETZ 250 to prawdziwy twardziel i jednocześnie najlepszy dwusuwowy sprzęt jaki wypluła Europa po komunistycznej stronie Żelaznej Kurtyny. W dniu zakupu mój motocykl wyglądał jak wyjęty ze złomowiska. Teraz wygląda niemal tak samo. Z kolei niebieska MZ Tobiasza wygląda może lepiej, ale technicznie już nie jest tak różowo. Ktoś wcześniej próbował ją naprawiać za pomocą przecinaka, kleszczy i puszki po piwie. Nie zrobiliśmy generalnych remontów. Nawet zagięte gwoździe mocujące przednie klocki hamulcowe zostały bo działają. Po prostu poskładaliśmy je do kupy i uruchomiliśmy. Jazda w taką trasę była więc jedną wielką niewiadomą, bo silnik mógł wybuchnąć w każdej chwili. Tak się jednak nie stało. MZ-y żyją i będą żyć nadal. To już pewne. Spalanie na poziomie 4, czy tam 5 litrów plus olej (najlepiej porządny) sprawia, że mogłoby być ciut ekonomiczniej, ale radość w trakcie jazdy takim sprzętem daleko od domu jest po prostu bezcenna. MZ rządzi i będziemy Wam o tym jeszcze nie raz o tym przypominać!

Piotr Ganczarski

Z wykształcenia inżynier mechaniki i budowy maszyn. Motocykle są jego życiowym przekleństwem i chorą miłością. Buduje, przerabia i remontuje jednoślady. Zarówno te nowsze, jak i starsze. Fan motoryzacji i podróżowania na różne sposoby. Oprócz tego lubi pohasać na rowerze i przeczytać dobrą książkę.

Inne publikacje na ten temat:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button