Jak zdać egzamin na prawo jazdy motocyklowe?

Be fair to yourself. Taki zwrot wypowiedział do mnie drugi instruktor nauki jazdy na motocyklu. Chciał w ten sposób zaakcentować fakt, iż jazda jednośladem, to nie tylko zabawa, ale też duża odpowiedzialność jaka spada na nas, w momencie przyciśnięcia magicznego, czerwonego guziczka startera.

W tym momencie starsi kierowcy stwierdzą: „no tak, być może”. A młodsi będą to mieli tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Do czego pije. Otóż „prawko” robiłem jak tylko była ku temu sposobność, czyt. wiek i kasa. A stało się to „dopiero” gdy uderzyła mi 19 wiosna. I moje kroki skierowałem do… … LOKu. Tak, Liga Obrony Kraju, dość popularna instytucja oferująca wszechstronne szkolenia z zakresu motoryzacji.

Miła pani poinformowała mnie, iż należy wypełnić taki a taki wniosek, uiścić taką a taką kwotę i już było ładnie pięknie, pare godzin wykładów i na maszyne. Wykładziki oczywiście były z mojej strony totalną olewką, albowiem mając już prawko na fure…  Tym bardziej, że byłem tylko ja i kumpel na motocykl na jakieś 20 osób odbywających kursy na różne inne kategorie, łącznie z traktorami. Gdy tylko skończył się okres „wykładowy” zaczął się okres „praktyczny”. I tu pierwszy zonk. O ile, wykłady miałem w miejscu zamieszkania, o tyle na praktyke musiałem śmigać pociągiem 20km dalej, do Nowego Dworu.

A tam? Ehh… nauka polegała na śmignięciu paru ósemek, śmiganiu po placu, wyjeżdżeniu trzech godzin i wsio. Dodam do tego, że uczył mnie facet, który nawet nie umiał jeździć na motocyklu, zaś leciwa MZ ETZ 250 po przekroczeniu magicznej prędkości 40km/h zrzucała łańcuch i blokowała tylne koło. No rewelacja. Drugą maszyną była WSK…pozwólcie, że przemilcze. Nie mniej jednak, ze świstkiem udałem się do ośrodka egzaminacyjnego.

Teoria z oczywistych powodów (bynajmniej nie dzieki nauce w LOKu) zdana a praktyka? Heh… mimo zapewnień „instruktora” leciwa MZ nijak ma się do leciwej Yamahy. Geometria nie ta, silnik nie ten i w ogóle inny świat. Oczywiście praktyka nie zdana. No i tak przeleciały mi dwa lata, aż w końcu zebrałem się w sobie, poszedłem do WORDa, zdałem ponownie teorie, zapisałem się na praktykę i… zapisałem się na jazdy do pobliskiego ośrodka szkolenia kierowców. Pierwszy kontakt z motocyklem: „Wow…ale fajny”.

Fajny okazał się gienek (Suzuki GN250). W zasadzie, to do opanowania placu gienkiem wystarczyła mi jedna godzina jazdy. Drugą, nie całą zresztą spędziłem na mieście w celu zakucia na pamięć trasy. Czemu tak prosto? Raz, że sprawny sprzęt, dwa instruktor znał się na jeździe, wytłumaczył co i jak, dał worek porad i miał dobre podejście. Na tym się nauka skończyła.

Egzamin praktyczny zaliczony z wynikiem pozytywnym za pierwszym podejściem! I teraz ja, będąc pełnoprawnym użytkownikiem motocykla, mogę sobie kupić pojazd dowolnej pojemności. Nie przebierając w słowach, popełniłbym szczyt głupoty kupując, po takim „wyszkoleniu” pojazd o pojemności 500ccm i w górę. I tu znowu dam przykład. Dwóch moich znajomich w zeszłym roku trafiło do szpitala z różnymi objawami powypadkowymi, oczywiście na motocyklach. Jeden z nich po zrobieniu prawka, kupił sobie dość popularny motocykl Suzuki Bandit 600, drugi kupił Honde CB 600. No cóż kwestia gustu. Co im się stało? Otóż właściciel Bandita, jechał za szybko, troche przypanikował, zaczął zbyt mocno hamować i zaliczył szlif. Nikomu postronnemu nic się nie stało. Właściciel CB600 zaś, jechał sobie typowo dla polskich motocyklistów, zaś równie typowo dla polskich kierowców katamaranów wyjechał mu łepek w merolu z podporządkowanej.

CB zgrabnie ominęła merola, wjechała na plamę oleju (gdyby nie merol to by nie wjechała) i zaliczyła wręcz książkowy szlif. Pierwszy kierowca, jest idiotą. Szkolił się w szkole podobnej do wyżej przeze mnie przytoczonej. Mimo, że wszyscy mówili mu, aby kupił na pierwsze w życiu moto (tak tak, pierwszy w ogóle jednoślad, nie licząc roweru i chulajnogi) coś spokojnego, taniego i lekkiego, ten wybrał dość mocny i ciężki pojazd. Przez pierwszy miesiąc bał się zapiąć trzeci bieg. W drugim miesiącu motocykl skasował.

Ten drugi, również po zrobieniu prawka kupił sobie mocny motocykl. Ale wcześniej sporo przejechał na pierdzipędach. Wybrał też dużo droższą ale lepszą szkołę jazdy, gdzie udostępniono mu mocniejsze pojazdy i poinstruowano co robić w sytuacji zagrożenia. Często miał kontakt z motocyklami znajomych. Często mimo braku uprawnień nimi jeździł. Miał niezbędne minimum doświadczenia umożliwiające jazdę wybranym motocyklem. Pierwszy kolega miał wypadek wynikający z braku doświadczenia, drugi żyje dzięki temu, że troche tego doświadczenia miał (kto wie co byłoby, gdyby trafił w merola).

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Reasumując, jeśli zamierzacie robić prawo jazdy, zorientujcie się nie tylko co do cen kursu, ale także na czym się będziecie szkolić, gdzie się będziecie szkolić i czy są jakieś dodatkowe zajęcia z zakresu bezpieczeństwa użytkowania motocykla. Zawsze lepiej wydać trochę więcej pieniędzy i czuć się dużo bezpieczniej, niż zaoszczędzić i bać się jeździć. A jak już zdacie, to przed zakupem pierwszego moto, zróbcie sobie rachunek sumienia i określcie na ile będziecie fair to yourself wybierając dany sprzęt. Ponadto policzcie sobie, czy nie lepiej jest przejeździć pierwsze dwa sezony na tańszym motocyklu, którego nie będzie szkoda w razie wypadku, niż na drogim wypasionym sprzęcie, naprawa którego może zdruzgotać Was finansowo.

Archiwum Jednoślad.pl

Archiwum portalu Jednoślad.pl 2005-2010.

Inne publikacje na ten temat:

1 opinia

  1. Ja się zbierałam rok żeby zrobić wymarzone a i własnie czekam na egzamin, skończyłam kurs w krakowskim oes i mam nadzieję, że niedługo będę mogła się cieszyć uprawnieniami <#

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button