- Tegoroczna edycja Motul Tour była piątą. Po Afryce, Ameryce Północnej, Azji i Europie naszedł czas na zwiedzanie Ameryki Południowej. Pojechaliśmy do Chile i Argentyny!
- W trakcie podróży napisał do mnie czytelnik, który miał nadzieję, że pomogę mu przywieźć do polski leki dla chorej córki.
- Na końcu świata udało się je dorwać. Dojechaliśmy do miejscowości Ushuaia, to najbardziej na świecie wysunięta na południe miejscowość. W miejscowej aptece znaleźliśmy cztery opakowania leku!
- Następnego dnia polecieliśmy do Buenos Aires. Do pełnej kuracji brakowało nam trzech opakowań. Rozpoczęliśmy poszukiwania.
- Więcej niesamowitych opowieści znajdziesz na naszej stronie głównej, jednoslad.pl!
A co jeśli Ci je zabiorą na lotnisku? No, nic. Obrócę się na pięcie, kupię jeszcze raz bilety do Argentyny i znowu polecę. Jak będzie trzeba, to kolejny raz, a potem kolejny. Jestem dziennikarzem i będę to nagrywać, a system obśmiewać – nawet jeśli miałoby to wpakować mnie w problemy. Do moich obowiązków należy poruszanie spraw ważnych dla społeczeństwa. Poza tym jestem ojcem. Chyba więcej tłumaczyć nikomu nic nie muszę.
Tak czy inaczej, w tym konkretnym przypadku najlepiej byłoby siedzieć cicho. Nie odzywać się, zrobić swoje i przemilczeć temat z najróżniejszych powodów. Jeszcze łatwiej byłoby zlać gościa, który prosi o pomoc, ale oczywiście tego nie zrobiłem. Sam nie wiem dlaczego tak mam – to pewnie jakieś irracjonalne zaburzenia osobowe, ale dajmy tym razem spokój – to nie jest historia o mnie. Postanowiłem nagrać cały proceder, a film wrzucić do sieci. Dlaczego? Sprawa była prosta i nie, nie chodzi o ego. Leki musiałem przywieźć do Polski, a nikt tak dobrze nie weryfikuje faktów jak nasi czytelnicy i to było dla mnie kluczowe. Nie znam się na farmaceutyce, bo czemu miałbym się znać.
Mam taki chory zwyczaj, że zaraz po obudzeniu, biorę w łapska telefon i sprawdzam, co wydarzyło się w social mediach. Szybki post i mam czas na śniadanie. Potem odpiszę na komentarze, sprawdzę statystyki, zobaczę co się dzieje na świecie. Taki zawód – nic nadzwyczajnego. Ostatni w kolejce jest Instagram – to dla mnie najmniej istotne źródło informacji i postrzegania życia. Tym razem było nieco inaczej. Włączyłem wiadomości (DM), a tam treść:
Cześć, mam do Ciebie ogromną prośbę, jesteśmy właśnie u lekarza z córką i dostaliśmy informacje, że lek który jest nam potrzebny, w Europie i Stanach Zjednoczonych kosztuje 5 tysięcy dolarów, na natomiast w Argentynie jest za 5 dolarów. Jest to lek bez recepty, dostępny w każdej aptece. Gdyby Ci się udało, to będę mega wdzięczny. Potrzebne jest 7 opakowań.
Przeczytałem wiadomość kilkukrotnie, bo ciągle miałem wrażenie, że czegoś nie rozumiem. Podrapałem się po głowie, zrobiłem screena i wysłałem na grupę wyjazdową z pytaniem, czy będzie czas żeby wdepnąć do apteki. Od razu pojawiło się sporo pytań i kilka podejrzeń. W dzisiejszych czasach po sieci krąży pełno fejków, scamów i innych podpuch. Szczęśliwie dla akcji, nasz przewodnik miał w Polsce osobę, która pomogła sprawdzić, czy lek, o który zostałem poproszony, nie znajduje się w Europie na liście substancji zakazanych. Zupełnie inną sprawą jest przywieźć lek, który po prostu każą Ci wyrzucić, a zupełnie inną sprawą jest wpakować się w jakąś zakazaną kabałę. Szczęśliwie dla wszystkich okazało się, że temat faktycznie jest czysty.
FILM Z POSZUKIWAŃ LEKU:
Mam w plecaku 20 tysięcy dolarów. To nie żarty.
2 dni temu napisał do mnie motocyklista, że poszukuje leków dla swojej córki. W Europie są ciężko dostępne, w USA również. Jeśli już są, to kosztują około 5000$ za opakowanie.Z kolei w Argentynie dostaniesz je w zwykłej aptece za kilkadziesiąt złotych i to bez recepty. Wierzyć się nie chce, a jeśli tak naprawdę jest, to świat jest chory.Udaliśmy się zatem w poszukiwania i znaleźliśmy! Mamy w plecaku 4 paczki. Wykupiliśmy wszystkie w szerokiej okolicy miasta Ushuaia. Teraz przelecieliśmy do Buenos Aires, będziemy zwiedzać miasto i… apteki. Łącznie potrzebujemy 7 opakowań, czyli jeszcze trzy.Dzisiaj to mogę powiedzieć. Warto było jechać na Motul Tour bardziej niż kiedykolwiek.Zdrowia życzy Wons.
Wrzucam film już teraz, bo przesunięcie czasu. Jak dorwiemy kolejne trzy paczki, damy info.
Poproszono mnie o przywiezienie Nixoranu. Pozwólcie, że nie będę rozpisywać na temat jego działania i samej choroby – po prostu nie znam się na tym. Nie będę udawać lekarza, a poza tym nie czuję się upoważniony.
Pozostawał temat ceny. Jak to możliwe, że coś u nas kosztuje 5000 baksów, a w Argentynie 5 dolców? Sprawa nie dawała mi spokoju. Jechałem na motocyklu, dumałem i zastanawiałem się. Nic mądrego nie wymyśliłem. Jedyne co mogłem na tym etapie, to jechać. Jechać przed siebie. Po niecałym dniu tułaczki dotarliśmy do miejscowości Ushuaia i tam miałem możliwość wdepnąć do apteki i sprawę prześwietlić. Pomyślałem, że skoro te leki faktycznie kosztują 5 dolarów za opakowanie i są legalne w Polsce, to w najgorszym przypadku stracę 35 dolców. Strata żadna.
Ushuaia. Od razu strzał w dziesiątkę
Wyruszyliśmy zatem z moim dziennikarskim kumplem Barrym na poszukiwania apteki i trafiliśmy od razu w dziesiątkę. Cztery opakowania gotowe do wydania! Nie dość, że znaleźliśmy aptekę, która była zrobotyzowana (leki wydawało specjalne urządzenie), to facet który nam to przygotowywał miał dostęp do bazy leków w całej okolicy i sprawdził nam inne apteki. Okazało się, że nigdzie poza apteką, w której wtedy się znajdowaliśmy nie było tego, czego szukaliśmy. Pierwsza apteka i od razu trafiliśmy do tej jedynej! Cuda, naprawdę cuda. Co prawda dorwaliśmy tylko cztery z siedmiu opakowań, ale zawsze to coś!
Kolejnego dnia mieliśmy lecieć do Buenos Aires, czyli do stolicy Argentyny. Wydawało się, że tam bez problemu znajdziemy to, czego szukamy. Nawet jeśli nie, to plan był tak naprawdę zrealizowany. Cztery opakowania mogły być punktem wyjścia – jeśli kuracja, którą zaplanował lekarz naprawdę zaczęłaby działać, to ojciec mógłby polecieć do Argentyny i kupić kolejne trzy paczki. Bilet w dwie strony kosztuje pewnie ze 3 tysiące złotych, a więc jest to kwota, którą można przełknąć szczególnie jeśli widać poprawę. Zdecydowanie to, że już coś mieliśmy uspokoiło nasze sumienia i wprawiło nas w doskonały nastrój, chociaż obecność 4 paczek Nixoranu, który w Polsce mógł kosztować nawet 20 tysięcy dolców nie dawała mi spokoju.
Postanowiłem zatem wrzucić film z tego dnia podróży na naszego Facebooka, ale dla tzw. “haka” dorzuciłem jeszcze temat naszych zakupów. Zrobiłem to umyślnie, a powód był prosty: wiedziałem, że nasi podejrzliwi czytelnicy zaczną szukać i sprawdzać temat Nixoranu i nie pomyliłem się. Wsiadłem do samolotu w miejscowości Ushuaia chwilę po opublikowaniu filmu, po połączeniu się z lotniskową siecią Wifi w Buenos Aires, okazało się, że film w ciągu paru godzin obejrzało ponad 200 tysięcy osób. Ilość komentarzy, polubień czy udostępnień filmu wprawiła mnie w osłupienie, a pojedyncze komentarze jednośladowych detektywów upewniły mnie w tym, że akcja jest sensowna. Okazało się, ze paczka w Europie potrafi kosztować nawet 7500$ za opakowanie. To zdecydowanie przegięcie, ale i najprawdziwsza prawda.
Jednak na receptę?
Tak czy inaczej byliśmy już w Buenos i mieliśmy czas na zwiedzanie. Średnio interesuje mnie łażenie po centrach miast. Zdecydowanie bardziej wolę szukać guza na wsiach, czy w biedniejszych częściach aglomeracji – tam po prostu dzieje się więcej i jest ciekawiej. Tak czy inaczej nie było na to miejsca, ani czasu, więc z naszym przewodnikiem Jackiem wybraliśmy się na spacer po mieście w celu znalezienia apteki. Niestety w sobotnie popołudnie wiele z aptek było zamkniętych. Jeszcze bardziej “niestety” okazało się, że otwarte apteki nie chcą nam sprzedać Nixoranu, bo ten jak się okazuje od niedawna jest na receptę (!). W Ushuai nie było problemu, a tu jest? Obeszliśmy kolejne apteki, wszędzie to samo. Bez recepty, nie było najmniejszej szansy na zakup.
No cóż, wróciliśmy do miejsca spotkania. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, chociaż nadal nie do końca rozumieliśmy dlaczego w Buenos nie możemy dokonać zakupu, a w Ushuai już tak. Z pomocą przyszedł nam argentyński przewodnik, który podróżował z nami busem po mieście i opowiadał nam o historii czy konkretnych miejscach. Powiedział, że całkiem niedawno zmieniło się prawo, które reguluje zakupy leków i o ile w mniejszych miejscowościach każdy ma je “gdzieś” i nadal trwa wolna amerykanka, to w dużych miastach, tj. Buenos Aires sprzedawcy boją się dostać po łapkach i je respektują. To trochę jak u nas z paragonami – przyznacie, logiczne. Tak czy inaczej podjęliśmy jeszcze jedną próbę – namówiliśmy naszego argentyńskiego przewodnika, aby ten poszedł do apteki, wbił na tzw. “Jana” i po prostu kupił trzy opakowania. Niestety, tym razem i on odbił się od ściany. Cóż, zrobiliśmy co w naszej mocy. Wracamy do Polski z czterema opakowaniami. No trudno, ważne, że mamy cokolwiek.
Rzutem na taśmę
W końcu naszym busikiem doczłapaliśmy się do lotniska. Motocykle zostawiliśmy w Ushuaia – ostatni dzień, miał być nieśpiesznym zwiedzaniem stolicy, więc motocykle nie były nam potrzebne. Tak czy inaczej już miałem się odprawiać i nadawać bagaż, ale jeszcze na sekundę postanowiłem udać się do toalety. Od zawsze twierdzę, że toaleta to magiczne miejsce, które daje nie tylko poczucie ulgi, ale przede wszystkim czas na przemyślenia, podsumowania i jest generatorem pomysłów doskonałych. Nie wiem jak to się dzieje, ale większość z was pewnie się ze mną zgodzi. Tym razem nie było inaczej. Gdzieś w mózgu doszło do odpowiedniego połączenia nerwowego i oto pojawiła się wizualizacja: przecież tam, obok toalety jest apteka! Pewnie kątem oka ją zauważyłem i ferworze walki nawet tego nie zanotowałem. Wyszedłem z kibla, zaczepił mnie Jacek – nasz przewodnik:
-Tam jest apteka, spróbujmy raz jeszcze.
Jacek, tak samo jak Barry płynnie mówi po hiszpańsku, co w takich sprawach jest na wagę złota.
Poszliśmy do apteki. Lek był. Co prawda jedna paczka i dwa zamienniki o tym samym składzie, ale jednak był! Ku naszemu zdziwieniu nikt nie pytał o receptę. Nikt nie miał żadnego problemu. Po prostu sprzedano nam to, czego chcieliśmy i mogliśmy lecieć do Polski. Z kompletną kuracją w plecaku. Na własny użytek. A jakże!
Prawo polskie pozwala na przewiezienie do pięciu paczek leku na własny użytek. To był własny użytek: przecież mała dziewczynka nie poleci sama w tak długą i niebezpieczną podróż. Nie złamaliśmy żadnych zasad przewożenia tego typu rzeczy. Na stronie LOT.pl czytamy:
Czy mogę przewozić leki w samolocie?
Tak. Dozwolone są zarówno leki ogólnodostępne, jak i te wydawane na receptę. Pamiętaj, że możesz zostać poproszony o potwierdzenie autentyczności medykamentów, dlatego najlepiej, aby Twoje leki były przewożone w oryginalnych opakowaniach. Przypominamy, że w niektórych krajach zabronione jest wwożenie leków przeciwbólowych lub na przeziębienie.
Oczywiście pojawiło się kilka komentarzy powątpiewających w moje intencje, a nawet takich, które sugerowały clickbait – jakoby w tym leku znajdowało się coś totalnie dostępnego w Polsce. Nie jestem farmaceutą żeby odbijać piłkę, ale wiem, że jeden składnik wiosny nie czyni. Poza tym skoro lekarz twierdzi, że tylko to pomoże, to ja nie posiadam żadnej wiedzy, aby twierdzić, że może być inaczej. A już w ogóle: czy jakikolwiek ojciec dziecka trułby tyłek komukolwiek i czekał na leki kilka dni, zamiast od razu kupić je w Polsce? Nie sądzę.
I tak Ci się nie uda? Nie? Potrzymaj mi piwo!
Pojawiło się również sporo komentarzy, których autorzy twierdzili, że to nie ma sensu, bo na pewno celnicy karzą mi je wyrzucić na granicy. Mogę powiedzieć tylko tyle: nawet jeśli, to straciłbym zaledwie 200 zł. Dokładnie tyle wydałem na 7 paczek Nixoranu. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie, człowieka obserwującego od dłuższego czasu polityczną sztukę teatralną pt. “stopy procentowe”, to nadal temat do udźwignięcia.
Zaskakuje mnie jednak, że tak dużo ludzi od razu odcina się od czegoś twierdząc, że jest to bez sensu i na pewno się nie uda. Jeśli mam być szczery, to nienawidzę takiego podejścia do życia i brzydzę się nim. Jestem jednak szczęśliwy, że odezwał się do nas również drugi typ ludzi. Sami zobaczcie:
Hej! Widzieliśmy na filmie o tym leku z Argentyny. Lecimy 18.12 i będziemy wracać powiedzmy 3.03, jakby Wasi znajomi albo ktoś inny potrzebował tego leku, to dajcie znać. Pozdrawiamy, N i M.
Serce się raduje, że w naszym społeczeństwie są takie osobniki!
Jest też druga strona medalu: oczywiście pojawiła się w naszych głowach ciemna myśl – trzeba tego kupić więcej i sprzedać. Jednak, tak szybko jak się pojawiła, tak szybko opuściła nasze głowy. To by było głupie, niemoralne, słabe, małe i byłoby powodem do wstydu. Zresztą mogłoby się okazać, że pięć paczek tego jednego leku jest spoko, ale sześć, to już przegięcie i byłyby z tego tytułu jakieś problemy. Teraz wyobraź sobie sytuację, że przez podłe januszostwo osoba potrzebująca, nie dostaje leków, ponieważ to właśnie ty chciałeś zrobić biznes, a cała sprawa zaczyna śmierdzieć – celnik konfiskuje paczuszkę, a ty masz problemy prawne. Takie rzeczy, to nie żarty. To poważne sprawy.
Jestem dumny z tego, że mogliśmy komuś pomóc. Jestem dumny, że tak egoistyczna forma spędzania czasu jaką jest podróżowanie na motocyklu mogła komuś pomóc. Jestem szczęśliwy, że Motul, z którym współpracuję od dawna wziął w tym udział, bo po prostu pracują w nim dobrzy ludzie. Fajnie, że summa summarum laureatów konkursu Motul Tour było w tym roku czterech: Marcin, Wojtek, Czarek i właśnie córka naszego czytelnika.
To była wspaniała przygoda. Mam nadzieję, że dla wszystkich uczestników, ale i nie tylko. Powiem od siebie jeszcze jedną rzecz. Ojciec naszej laureatki, powiedział mi, że do tej pory jego żona nie była jakoś szczególnie ZA motocyklami. Od dzisiaj nie ma wyboru. Laureatów zatem jest piątka i jedyne co mogę powiedzieć tytułem końca, a raczej wykrzyczeć w niebogłosy to: TAK TRZA ŻYĆ!
Napisałem ten tekst tylko i wyłącznie z jednego powodu: czasami rozwiązania problemu są bliżej niż się wydaje. Wystarczy podjąć próbę. W przypadku ojca dziewczynki było to napisanie do mnie wiadomości (a zrobił to jeszcze w trakcie wizyty u lekarza). W moim przypadku było to z kolei pójście do apteki. To podwójne szczęście, ale kto nie podejmuje prób, ten nie ma szans na skorzystanie z przywileju szczęścia. Szczęście, to zawsze suma składowych.
Przepraszam wszystkich tych, którzy liczyli na tekst typowo podróżniczy. Nie takiej opowieści oczekiwaliście. Nie takiej historii oczekiwał Motul, który zaprosił mnie na Motul Tour w Ameryce Południowej. Chociaż tego nie jestem pewien, bo w akcje poszukiwania leków i przewiezienia ich do naszego kraju zaangażowana była cała ta kontrabanda i w moim mniemaniu właśnie po tym poznaje się ludzi i ich podejście do życia. Nie po rozdmuchanych akcjach marketingowych, a po właśnie momentach, w których trzeba wykazać się człowieczeństwem.
Film z podróży oraz opowieść podróżnica niebawem. Dobrego weekendu
Tak trza życ!
Wons.