Motocyklowa wyprawa do Stanów Zjednoczonych. Marzenia się spełniają

„I mamy wszystkich” – pomyślałem gdy mimo nieprzyzwoicie porannej pory w głównej hali warszawskiego lotniska zobaczyłem Dominikę Orlik. Chwilę wcześniej pojawili się laureaci konkursu MOTUL: Kris, Miro i Lolek. Barry oczywiście również. 

Materiał opracował Marcin Kornacki.

Odprawa przeszła szybko i nim się obejrzeliśmy siedzieliśmy w samolocie do Frankfurtu. Kilka godzin później startowaliśmy do prawdziwej przygody. MOTUL Tour 2019 z daleka kusił magią Stanów Zjednoczonych, lśniącymi chromem Harnasiami, bajecznymi drogami i oczywiście tym na co się najbardziej się nakręcaliśmy: zakrętami i widokami. Nic, że podróż zajęła 22 godziny i mocno czuliśmy to wszyscy… sami wiecie gdzie.

„Dobrze Was widzieć!” – po odebraniu bagażu w Albuquerque płynnie przeszliśmy pod opiekę uśmiechniętego Oliviera. Krótka przejażdżka busem i dojechaliśmy pod wysoki hotel w centrum miasta. Dwie godziny później odprężamy się na kolacji. Jesteśmy na miejscu.

Jeśli w USA to tylko na Harrym

Rano z przecudnej urody punktu dealerskiego H-D, odbieramy motocykle. Harley nigdy nie był moim marzeniem, ale jak tu przejechać kilka tysięcy kilometrów lokalnymi amerykańskimi serpentynami i szerokimi międzystanówkami, jeśli nie na Harrym? 

Po pierwszych 15 minutach emocje wciskają już w siodło, wjeżdżamy na.. Route 66! Nie mogę uwierzyć w to co widzę, prowadzę Harleya po historycznej Route 66. Czy to nie za szybko? Co ma pozostać z marzeń po powrocie do Polski?

Znaną trasą Sandia Crest dotarliśmy na wieczór na miasta Farmington. Kolacja w lokalnym browarze zagwarantowała humor. Olivier doprowadza nas do pionu: o czwartej pobudka! Jedziemy oglądać wschód słońca na pustyni. Przyznam że brzmiało to źle, jednak nie aż na tyle żeby się z tym wyzwaniem zmierzyć. Wszyscy wstaliśmy i pokornie wsiedliśmy do busa. Po zmianie czasu, w połowie śpiący, z trasy pamiętam w zasadzie tylko fragmenty. Kojarzę, że nim dojechaliśmy na miejsce mijaliśmy mało samochodów i miejscowości. Tak mi się przynajmniej zdawało.

Na docelowym parkingu Olivier rozdał czołówki i tajemniczym „let’s go!” wymusił postawienie pierwszego kroku w czarnych jak smoła ciemnościach. Poczułem się jak Neil Armstrong na księżycu w 1969. Idziemy. Co rusz potykamy się o siebie, na końcu ma nas czekać pustynna gloria i taka była. Wschód był olśniewającym zjawiskiem i przeżyciem. Dla wszystkich, na pewno. Skamieniałe drzewa sięgające swoją historią wstecz o 60 milionów lat muszą zostawić wrażenie. Tak też było. Poruszaliśmy się w tym magicznym świecie jak dzieciaki w świecie z książek.

Kierunek: Shiprock

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Rano pancake w śniadaniowej sieciówce i w drogę. Kurs na Shiprock. Ci którzy nie wiedzą niech doczytają, pozostali niech zazdroszczą. Wiele kilometrów wcześniej zobaczyłem JĄ. Po lewej stronie, tak jak to widziałem na dziesiątkach zdjęć i znałem ze znanych mi opisów. Majestatyczna, spokojna, wydawało się że blisko. Po 1,5 godzinie byliśmy jeszcze bliżej. Święta skała, niemal jak Uluru w Australii. Dziwne uczucie być tutaj na motocyklu.

Koniec dnia krył w sobie jeszcze jedną niespodziankę. Największą jak się później okazało. Po tankowaniu i minięciu kilkudziesięcio kilometrowej prostej, wjeżdżamy do Monument Valley. Niemal widzę Forresta Gumpa który tędy biegł 25 lat wcześniej. Zachód słońca, majestatyczne ogromne skały tkwią tu od kilkudziesięciu milionów lat w niezmienionym bycie. Na tym tle nasza ekipa na Harleyach wygląda z mojej perspektywy zbyt surrealistycznie. Harry komfortowo ciągnie między 2-2,5 tysięcy obr./min. Miarowe dudnienie, wysoka temperatura, widoki, to za dużo na jeden dzień. Nazajutrz budzimy się o świcie w domkach z widokiem na wschód. Wspólne śniadanie, nagrywamy materiał i w drogę, cel narodowy park Mesa Verde. Mega zakręty, droga w górę i w dół, to coś na co czekamy. Harry, mimo że waży więcej niż się spodziewałem, daje się pokornie składać. Miłe zaskoczenie. Po zmroku dojeżdżamy do Cortez.

„Do not stop here, dude!”

Wczesna pobudka, śniadanie i odpalamy sprzęty. Dzisiaj jedziemy w góry. Temperatura nie rozpieszcza. Zakładam termo-gacie, jednak wcale nie czuję się komfortowo, ale pomoc ma być cieplej. Kilkadziesiąt kilometrów po san Juan Highway i dojeżdżamy do Telluride. Pod koniec XIX wieku zaczęły powstawać to kopalnie kruszców, które ściągały tysiące ludzi liczących na łatwy zarobek. Podobno geneza nazwy mówi o „To hell you ride”.

Dzisiaj to piękne pozostałości secesyjne z elementami kowbojskiej historii. Czas się niemal zatrzymał. Drewniane westernowe domki nasuwają skojarzenia ze znanymi westernami. Kolejne podobne miasteczko to Silvertone. Zamiast koni stoją potężne pickupy i tylko nasze chromowane konie, te mechaniczne, robią należną robotę. Sheriff w kapeluszu w ogromnym Dodge przegania mnie dalej: „Do not stop here, dude!”. Ruszamy, jedziemy do hotelu w Durango.

Rano odpalamy sprzęty i jedziemy na wschód stanu Colorado, naszym celem są wielkie wydmy. Kilka godzin później dojeżdżamy do wypożyczalni skąd zabieramy deski do zjeżdżania po piasku. Wejście pod górę jest wyzwaniem. Grzęźniemy w głębokim piasku. Wysoka temperatura nie pomaga. W dół jest bosko. Piach sypie w oczy, jazda prawie jak po śniegu, jednak trudniejsza. Trzeba bardzo dobrze nawoskować od spodu deskę i znaleźć strome zbocze. Robi się ciemno. Jedziemy na nocleg do Alamosa. Kolacja w tajskiej knajpie i dosłownie padamy do łóżek.

Gang Dzikich Wieprzy 

Ruszamy wcześnie rano. Niebo wróży zmianę pogody, a ciemne chmury nie pozostawiają złudzeń. Na szczęście nie ma dramatu. Mimo że przebieramy się z deszczówki, zagrożenie mija dość szybko. Mijamy urokliwe miasteczka. Przez Taos dojeżdżamy do Santa Fe – wlanie to tu kręcili „Gang Dzikich Wieprzy”. Jemy obiad i kierujemy się do Albuquerque. Niestety mija nasz czas i musimy zdać motocykle. Z ogromnym żalem oddaje kluczyki do maszyny która mnie dzielnie wiozła przez kilka tysięcy kilometrów, zapewniając niezapomniane wrażenia, które zostaną w głowie przez następnych wiele lat. Poczułem się jakbym opuszczał bliskiego znajomego.

Wieczorem jemy w świetnej francuskiej restauracyjce. Przed wyjściem Olivier obwieszcza nam pobudkę o 4:00 – jedziemy na Baloon Festival, największą balonową imprezę na świecie. Dojeżdżamy na miejsce gdy jest jeszcze ciemno. Ogromny parking i tysiące samochodów, żółtymi gimbusami zawożą nas na miejsce imprezy. Feria kolorów setek balonów w słońcu o poranku jest czymś, czego nie uświadczyłem nigdy wcześniej. Ponad pół tysiąca ogromnych napompowanych „baniek” w świetle wschodzącego słońca robi na nas wszystkich piorunujące wrażenie.

O 10:00 jesteśmy w hotelu. Po śniadaniu pozostaje pakowanie, krótkie zakupy i ze śpiewem na ustach dojeżdżamy do portu lotniczego w Albuquerque. Dwadzieścia godzin później lądujemy w Warszawie.

Przygoda życia na motocyklu

Witam z Dzikiego Zachodu, gdzie niedawno zakończyła się, niestety, niesamowita wyprawa z MOTULem! Ekipa z MOTULa była jedną z bardziej zgranych jaką miałem okazję oprowadzać po tym kącie świata. Niesamowici ludzie i zdecydowanie zakręceni na punkcie motocykli. Oczywiście najbardziej odpowiadał mi fakt, że MOTUL dał mi, i biurze Memories Vacations z którym współpracuję, pełną dowolność w ustaleniu trasy. Podczas wyprawy sprawiało mi między innymi przyjemność,  że niezawodnie polscy turyści pokazują, że strasznie doceniają te legendarne miejsca. Jak Monument Valley i Route 66 o których słychać w filmach, ale również te mniej znane jak pasmo górskie San Juan w Górach Skalistych lub Park Narodowy Great Sand Dunes. 

[…] Zdradzę tylko, że mieliśmy okazję odwiedzić moim zdaniem jedne z lepszych dróg w regionie. Czy jestem w stanie określić najciekawsze punkty do jazdy na motocyklu w USA? Oczywiście nie! USA to przepiękny zakątek świata, który można zwiedzać wielokrotnie. Najlepiej na motocyklu, do czego zachęcam. Zresztą wyglada na to, że kolejne wyprawy motocyklowe już są w planach! Także do zobaczenia na Dzikim Zachodzie, kowboje! Yeehaww!! – komentuję MOTUL Ameryka Tour odpowiadający za organizację Oliwier Smoliński z Olivier’s Trails DMC.

Przez tydzień widzieliśmy i doświadczyliśmy tylu wrażeń, ile w ciągu całego życia się nie udało. Dla motocyklisty, jazda Harleyem po Route66, jest i będzie ogromnym przeżyciem. Monument Valley, to absolutnie konieczny punkt do zobaczenia, nie wspomnę że na motocyklu.

Spędziliśmy fantastyczny czas, poznając masę różnych świetnych ludzi. Amerykanie okazali się sympatyczni i pełni zrozumienia. Odnajdywali w sobie polskich przodków i nierzadko sięgali pamięcią do czasów swojej młodości, wspominając: pierogi, kapustę i.. swoje babcie. Hitem było, gdy w knajpie w Durango w ciągu pół godziny przyszły do nas trzy osoby powołujące się na polskie korzenie. Jeden nawet śpiewał nam na głos „Moja droga ja Cię kocham”. 

To niezapomniane wrażenia, których nie sposób przeżyć w żaden inny sposób, których znaczenie pozostawia chęć powrotu, a emocje związane z przejazdem motocyklem – temperatury, zapachy i zakręty, pozostawiają nadzieję na dalsze emocje.

Tego Wszystkim Wam życzę.
Lewa w Górę!

PRZECZYTAJ WIĘCEJ O MOTUL AMERYKA TOUR -> http://www.motultour.pl
NIE PRZEGAP EDYCJI 2020 -> https://www.facebook.com/MotulPolska

Inne publikacje na ten temat:

1 opinia

  1. Nie żebym się czepiał, bo na pewno zazdroszczę przygody, wyprawy i krajobrazów, ale proszę jedynie o usunięcie literówek z tekstu, bo czasem wygląda jakby był pisany na smartfonie.
    Pozdrawiam serdecznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button