Chinaboy mówi

Sezon wciąż trwa. Pan z wąsami pod hipermarketem nietaktownie wyraża niesmak na widok mojego Chinaboya. Twierdzi, że do rozkładu jeden krok, że katastrofa, w jego rozumieniu, tuż przede mną. Za mną, początkującym, 2300 na liczniku (od 4 lipca), żadnych usterek, wyprawa z Krakowa na Słowację (via Krościenko, Sromowce) plus wiele wypraw pomniejszych, kilkudziesięciokilometrowych, codzienna eksploatacja. Przede mną zaś, w moim pojmowaniu diametralnie wybiegającym ponad te pana z wąsem, kurs prawa jazdy i kilka marzeń o sprzęcie większym, nadającym się do podróży dumnie tytułowanych długodystansowymi. Do krain odległych, także tych zamorskich. Kalkulacja cen. Konstruowanie tras przejazdu. I nieustanny zachwyt wyłapywany z relacji zapaleńców łykających kilometry na cudzoziemskim terenie. O polskim nie zapominając.

A obok mnie: zgiełk, harmider. Żadnych chińskich, tylko japońskie. Włoskie. Już niechby i tam koreańskie! Tylko to jeździ, bo chińskie jeździć nie ma prawa. I panowie z wąsami. I chłopcy bez wąsów. Eksperci i znawcy. Koneserzy pieniactwa. Tylko ich jedzie, innych, co najwyżej się toczy.

A we mnie: łagodnie wyrażone pragnienie wybicia się ponad hałas na codziennej trasie od-do. Mentalna stróżka moczu, którą częstuje najgłośniej krzyczących, bo krzykiem się brzydzę i wyrażam nim wyłącznie zachwyt. Oni krzyczą, ja jadę. Ku większej pojemności i mocy. Ku macedońskim serpentynom, greckim wyspom, alpejskim przełęczom, ku marokańskim przygodom, ku Ziemi Świętej. Jadę i marzę. Na chińskiej pięćdziesiątce.

Slawo

Kingway Chinaboy

Inne publikacje na ten temat:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button