Myślał, że wyda 7 tys. na motocykl i będzie szczęśliwy. Tymczasem…

Motocykl za 6 tys. zł to kusząca pułapka. Czego ja się spodziewałem?

W skrócie
  • Kupno motocykla poniżej wartości rynkowej nie zawsze ma sens. Człowiek jednak nie zawsze myśli racjonalnie.
  • Na pierwszy rzut oka niedociągnięcia wydają się błahostkami. Później okazują się być czasochłonne i droższe niż się spodziewaliśmy.
  • Na własnej skórze przekonaliśmy się jakie są konsekwencje kupowania zaniedbanych, byle tanich motocykli. Ma to swoje dobre i złe strony o czym przekonasz się w tym tekście.

Wybierz jedyny motocykl jaki możesz mieć do końca życia – co to będzie? Na to pytanie chyba nigdy nie będę potrafił odpowiedzieć. Po prostu chcę ich wiele, każdy do innej zabawy, a tych motocyklowych chciałbym posmakować wszystkich. Sęk w tym, że nie sposób finansowo ogarnąć tych zachcianek. Chyba, że wybiorę sprzęty za 6 tys. zł, a potem będę lamentować nad ich i swoim losem.

Nie wiem jak wy, ale mi się marzy wielki garaż wypełniony motocyklami. I nie po to, by te motocykle mieć jako kolekcję czy też lokatę kapitału. Chcę na nich wszystkich jeździć i chcę, żeby były w stanie spełnić każdą moją motocyklową zachciankę, bez względu na mój nastrój. mam zajawkę na motocross, mam zajawkę na supermoto, mam zajawkę na luksus, każdą z nich chcę spełnić od razu. No a przecież chcieć to móc. No więc OLX przeglądam częściej niż instagrama i to wcale nie ustawiam sortowania od najniższej ceny. Gapię się po prostu w co bym chciał mieć.

Ale jeśli już przyjdzie mi zrealizować swoją zachciankę to filtry traktuję na ostro – cena do 7 tys. zł, lokalizacja w miarę pod nosem i wtedy Pan się rządzi, szuka od najdroższego. Wybieram jakiś egzemplarz i widzę, delikatnie mówiąc, niedociągnięcia. Ale czego mogę się spodziewać po motocyklu za 7 tys. zł albo i mniej? No przecież wiadomo, że coś będzie do zrobienia, ale spoko, zrobi się. No i zrobiłem tak kilka razy, za każdym razem z dokładnie takim samym skutkiem. 

Kupno gruza. Najważniejsze informacje:

  1. Za każdą błahą naprawą kryją się trzy inne usterki. Doprowadzanie gruzów do ładu jest jak otwarcie puszki pandory. Jeśli lubisz wyzwania i masz środki to może Ci się spodobać.
  2. Jak się już napalisz na jakiś motocykl, to ciężko się z niego wyleczyć. Nawet znajomy, jeśli nie ma dużej siły perswazji, może mieć problem z wybiciem głupiego pomysłu z głowy.
  3. Może i z finansowego punktu widzenia kupno jak najtańszego motocykla nie ma sensu. Ale hej, głowa do góry, czasem to jedyna opcja, by w tym momencie spełnić swoje marzenie.
  4. Rób jak uważasz, kupuj co chcesz i za ile możesz, byle było to bezpieczne. W końcu najważniejsze jest to, byśmy cieszyli się jazdą.

Słyszysz to co chcesz usłyszeć

Mniej więcej 5 lat temu niesamowicie zajarałem się trialem. Spróbowałem więc trochę jak się tym jeździ, znajomy trialowiec podpowiedział mi z czym to się je i bakcyl chwycił. Postanowiłem, że odłożę trochę grosza i kupię sobie trialówkę. Nie jestem jednak zbyt cierpliwym człowiekiem i szybko stwierdziłem, że zbieranie można uznać za zakończone – przecież to ma być pierwszy trial, nie będę wydawać fortuny. Mniej więcej w tym momencie byłem pokibicować znajomemu na zawodach trialowych i zobaczyłem, że jeden człowiek z obsługi ma do sprzedania Montesę 315R z 98 roku. Dla niewtajemniczonych, w czasach swojej nowości, był to rewolucyjny sprzęt na tle konkurencji, a do tego to jedna z najbardziej pancernych trialówek w historii. W dodatku Pan sędzia sprzedawał go za około 6 tys. zł. Przecież takiej okazji nie można przegapić.

Może i sprawiała dużo problemów, może i pochłonęła dużo kasy. Ale była spełnieniem jednego z marzeń.

Co z tego, że wyglądała jak wyciągnięta z rzeki. Nie szkodzi, ja już byłem napalony, bo po pierwsze stać mnie na nią, a po drugie to z natury dobry motocykl. Co prawda ten konkretny egzemplarz niekoniecznie był genialny. No ale rdza na szprychach jest powierzchowna, plastiki porysowanie nie przeszkadzają, a silnik przecież chodzi całkiem git. No niby sprzęgło się ślizga i lagi ciekną, ale ponoć motocykl długo stał nieużywany. Prośba do znajomego co na trialu się zna, żeby obejrzał sprzęt i coś podpowiedział. Ten do sprawy podszedł uczciwie – silnik spoko, z resztą będzie sporo roboty. Oczywiście ja napaleniec usłyszałem jedynie pierwszy człon wypowiedzi, resztę informacji skompresowałem do jednego zdania – kupię, będę robić.

Jasne, że to jest do ogarnięcia

Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Dwa tygodnie później jechałem z Gliwic z Montesą na przyczepie. Podjarany byłem okrutnie, mam trialówkę. Spełniłem jedno ze swoich marzeń, a do tego trochę jeszcze zbiłem z ceny, zostanie więc na podszykowanie jej. Wiedziałem, że do ideału jej daleko, ale to był motocykl na miarę moich możliwości finansowych. Czy mogłem dozbierać trochę i kupić coś droższego, mniej zaszczurzałego? Może i mogłem, ale czekać już nie mogłem, była późna wiosna, sezon w pełni, więc jeździć się chcę.

Proces przywracania Montesy do życia rozpocząłem od wizyty na myjni. Od razu wydała się jakby sprawniejsza

Na pierwszą jazdę skoczyłem do trialowego zagłębia, czyli do Nowego Targu. Tam zrobiłem szybki serwis olejowy, podokręcałem śrubki i w jazda w potoki. Zaczęły wychodzić pierwsze kwiatki – przedni hamulec działa na półgwizdka, tylny amortyzator zapomniał co to tłumienie, a ślizganie sprzęgła to jednak nie była kwestia złego oleju, jak podejrzewałem – po prostu się kończyło. Ale spoko, przecież wiedziałem, że będę robić. Najważniejsze, że już mogę trialować na swoim sprzęcie.

Romans głupoty z zawziętością

Jeździłem tak przez jakiś czas aż w końcu zabrałem się za odszczurzanie Montesy. Zamówiłem komplet sprzęgła, ogarnąłem hamulce, uzupełniłem śrubunek, wyczyściłem ją dokładnie i wydawać by się mogło, że po prostu przywróciłem ją do życia. Jednak wraz z procesem rozbierania motocykla wychodziły nowe kwiatki, którymi zajmowałem się po kolei. Luz na kiwaczce dodawał kilka milimetrów skoku zawieszenia, więc zabrałem się za wymianę łożysk. Po rozebraniu okazało się, że to nie wystarczy, bo ramię kiwaczki jest uklepane, a wraz z nim łożyska. Oprócz zestawu naprawczego za 300 zł doszedł więc dodatkowy element za podobne pieniądze. W tym samym czasie dostrzegłem, że i w kołach trzeba zająć się łożyskami. Mając je zdjęte patrzę i widzę, że brakuje kilku szprych. No dobra, wszystko jest już rozebrane, no to trzeba się jeszcze zająć lagami – tu nie było drogo, bo uszczelniacze do lag Paioli są tanie. Niestety to nie pomogło, bo już eksploatacja zrobiła swoje. Powłoka na lagach po prostu się wytarła do takiego stopnia, że zrobił się luz między uszczelniaczem i co chwilę pojawiał się wyciek.

Szybki przegląd zmienił się w kilkudniową batalię. Każda prosta naprawa odkrywała trzy kolejne problemy.

Takich kwiatków było sporo i część z nich ogarnąłem, a te, które dostały niższy priorytet musiały poczekać na przypływ gotówki i chęci do działania. Po drodze jeszcze wyszło, że skoro tak daleko zaszedłem to zrobię ją jak trzeba i silnik dostanie nowy tłok. Na nowym tłoku się nie skończyło, bo poszła jeszcze korba, wszystkie łożyska, uszczelniacze i kilka innych pierdół. W tym momencie przekroczyłem już wartość motocykla. I myślicie, że po takim procesie motocykl jest już wyszykowany na lalkę? NIekoniecznie. Owszem, silnik jest jak dzwon, koła są proste i świeże, a nawet pomalowane. Ale kiedy już wydawało się, że wszystko jest zrobione, padły inne rzeczy. Hamulce zaczęły zazdrościć silnikowi i uznały, że też należy im się wymiana. Niestety serwis jak czyszczenie i wymiany tłoczków już nie działa, po prostu chyba nadszedł kres pomp i zacisków. Czeka mnie więc prawdopodobnie wymiana części hydrauliki, a kto wie czego jeszcze. Oczywiście mam nadal ten motocykl i pomimo tego, że sprawia figle non stop, to nawet go lubię. A przynajmniej wtedy jak jeździ. A że jeździ rzadziej niż jest naprawiany to już inna bajka. Nawiązała się między nami dziwna relacja pokroju syndromu sztokholmskiego, tylko że Montesa nie jest oprawcą moim, tylko mojego portfela i czasu. Dlatego, żeby nie kusiła wywiozłem ją rozebraną do garażu rodziców, tuż obok rozebranego silnika od Transalpa, którego nie wiem skąd mam i przy szczątkach innego motocykla, którego nie sprzedaję, będę robić. I tak mam trialówkę, którą nie mogę na razie jeździć, bo mam inne wydatki, a już wydałem na nią tyle, że spokojnie mógłbym kupić sprawniejszy i dużo młodszy egzemplarz. Głupota to, czy zawziętość? W tym przypadku chyba i to i to gra w tym samym rytmie.

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki

Człowiek niby uczy się na błędach, więc można by się spodziewać, że Montesa wyleczyła mnie z niecierpliwości i dawaniu się emocjom. W końcu dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi. Sęk w tym, że rozumiem co Heraklit miał na myśli. Dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi, bo ona płynie, cały czas się zmienia, więc nigdy nie jest taka sama. I z tego samego założenia wyszedłem, kiedy napaliłem się, by kupić torówkę. Warunek oczywiście był taki sam – ma być dość tania, bo torowanie nie będzie moim głównym sportem. Po prostu chcę spróbować. Okoliczności zgrały się dla mnie o tyle korzystnie, że kumpel miał do sprzedania coś co spełniało moją zachciankę – poliftową Hondę CBR 600RR PC37 już zrobioną na tor.

2003 Honda CBR600RR.
2003 Honda CBR600RR.

Zrobioną czyt. naprawiony rozbitek z Francji ze sportowymi laminatami, regulowanymi setami i amortyzatorem skrętu w cholerę niepotrzebnym na moim poziomie. Motocykl był o tyle fajny, że silnik chodził jak zegarek, a całość była mierzona i prosta. Kolega jednak miał ułańską fantazję techniczną i jeździecką, a przyjaciel spawarkę.

Przeczytaj również:

Z takiego duetu wyszło sporo rzeźb. Laminaty były zrobione w stylu patchworkowym, bo gleb trochę przeżyły. Spinek oczywiście nigdzie nie było, ba nawet śrub nie było wiele w owiewkach. Większość tego nadwozia trzymała się na trytkach. Do tego tylny stelaż był polepiony w połowie z fabrycznego, a w połowie z prętów zbrojeniowych. Sąsiedzka inżynieria na najwyższym poziomie. Nie przerażało mnie to nic a nic, przecież to co najważniejsze działało bez zarzutu. Wziąwszy ten motocykl na tor nie raz, okazało się, że miałem rację. Silnik nie zawodził, podwozie również było 100% bezpieczne. Ale reszta… Po próbie skręcenia wszystkiego jak należy, wystarczyły mi dwie sesje na Radomringu, żeby pogubić 95% śrub z owiewek.

Miałem szczęście, że trafiłem wtedy na drugą sesję i jeździła ze mną tylko jedna osoba. Mogłem więc przejść po torze i pozbierać zguby. Innym razem zjarała się instalacja dokładnie dzień przed pięknym weekendem ze znajomymi. Jakieś kwiatki zaczęły wychodzić i choć drobne, takie które w trialówce mógłbym olać, tak w torówce były dla mnie niedopuszczalne. Co ciekawe, problemy zaczęły się pojawiać dopiero, gdy zechciałem odszczurzyć Cebrę. Jak jej nie tykałem, to nie działo się dosłownie nic. I nie jest to kwestia, że coś źle zrobiłem, bo padały elementy, których nawet nie ruszałem. Wysnułem już teorię, że ten motocykl jest tak uzależniony od bycia ulepem, że się zbuntował. Długo mi zajęło wyprowadzenie go z nałogu i kasy też trochę pochłonął. Ale już mniej niż Montesa, a w dodatku więcej jeździła. Mimo to stwierdziłem, że sprzedaję, nie będę robił. Może też dlatego, że już była zrobiona do jakiegoś sensownego stanu i co ja wtedy miałbym robić? Bo na pewno nie jeździć po torze, przecież to za proste.

Tak każe obyczaj

Zastanawiacie się pewnie jak to jest możliwe, że człowiek znający się na motocyklach, połasił się na takie trupy, że nie widział, że coś nie gra itd. Otóż odpowiedź jest prosta. Widziałem te wszystkie rzeczy, ale bagatelizowałem. Byłem po prostu tak najarany na kupno tu i teraz, na spełnienie swojego celu czy też małego marzenia, że nie uznawałem takich błahostek w tak tanim motocyklu za problemy. Oczywiście później dały mi w kość, ale z drugiej strony nauczyły mnie radzić sobie z dodatkowymi problemami w motocyklu. No i co pojeździłem to moje.

Nie skończył jednego, kupił drugi i wpakował się w to samo bagno. Każdy ma swój sposób na spędzanie wolnego czasu. Fajnie byłoby jeszcze mieć gdzie te motocykle trzymać i naprawiać, a nie upychać je po garażach rodziców czy znajomych.

Czy uważam te decyzje za głupie? Jak najbardziej, bo za pieniądze i czas władowany w te motocykle, mógłbym kupić coś lepszego. Ale musiałbym na to czekać, a tego bym nie chciał. Czy te doświadczenia nauczyły mnie czegoś? I tak i nie. Mam większą świadomość, mniej narwanie kupuję motocykle, ale nie znaczy to, że przeszkodziło mi to w kupieniu Hondy CBR 400RR za 1,5 zł, która jest pół na kołach, pół w kartonach. I stoi tak od 3 lat w kącie garażu aż uzbieram na jej odbudowę. Bo oczywiście w sercu na zawsze mam wyrytą maksymę „nie sprzedaję, będę robić”! 

Inne publikacje na ten temat:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button