Motocyklem MZ ETZ 250 na tor wyścigowy? To (nie) mogło się udać!

Słyszałeś o kimś, kto motocykle MZ jeździ po torze? My już tak

W skrócie
  • MZ ETZ 250 na torze wyścigowym? My już wiemy czy się da!
  • Co jest najważniejsze w wyścigach motocyklowych? Porządne przygotowanie techniczne i ekipa doświadczonych mechaników. Sprawdziliśmy to na własnej skórze
  • A kto powiedział, że oldtimerem nie da się poszaleć w wyścigowych klimatach?

MZ ETZ 250 to motocykl, który przeżył wiele, widział wiele i dzielnie woził miliony motocyklistów w trakcie lat swej obecności na rynkach motocyklowych całego świata. I na pewno już nie raz zawitał na torach wyścigowych, choć z wyczynem ma tyle wspólnego co polski system podatkowy z klarownością. Nie mogliśmy sobie jednak odmówić, by nie dołączyć do grona śmiałków, którzy upalali swoje NRD-owskie sprzęty w torowych warunkach. Jak nam poszło?

Podejmując wyzwanie rzucone nam przez ekipę Motul Polska, postanowiliśmy w pewien sposób udowodnić, że leciwe i trącące myszką czterdziestoletnie motocykle rodem z DDR-u, przy użyciu odrobiny cierpliwości i relatywnie niewielkich nakładów finansowych, mogą okazać się prawie tak dobrym pojazdem do codziennego użytkowania jak współczesne jednoślady. Czy robimy coś odkrywczego? Oczywiście, że nie. Przecież kiedyś te motocykle były „współczesne” i używane często typowo użytkowo niż rekreacyjnie. Ale jednak stare, często zapomniane przez wiele lat sprzęty, potrzebują nieco więcej uwagi i czynności serwisowych, niż jednoślady, które są mniej lub bardziej w stałym użytkowaniu.

MZ ETZ 250 na torze wyścigowym. Czy to na pewno dobry pomysł?

Dziś jednak nie o tym, bo o przywracaniu naszych redakcyjnych MZ ETZ 250 do życia dowiedzieć się już możesz sporo z wideorelacji na naszym kanale YouTube. Tym razem poszliśmy o krok dalej i z zaskoczenia (jak się okazało zaskoczenia także dla nas) postanowiliśmy zaatakować Track Day na jednym z torów wyścigowych i przy okazji narobić zamieszania (i nieco dwusuwowej zadymy) naszymi MZ-ami. Ale przede wszystkim chcieliśmy sprawdzić, jak te obudzone z wieloletniego snu jednoślady odnajdą się w całkiem wymagających warunkach, do których niekoniecznie zostały stworzone – i to bez wymian tego, co z „torowaniem” kojarzy się mimowolnie. I tak nasze MZ-y obute w stare jak świat opony i inne zużyte podzespoły trafiły na linię startową krętej asfaltowej nitki.

Nie każdy może o tym wie, ale marka MZ ze sportem motocyklowym ma ogrom wspólnego. W czasach świetności motocykle MZ wygrywały najbardziej prestiżowe wyścigi. Co prawda budżetowej i stworzonej na potrzeby ludu ETZ 250 daleko do zwycięskich wyścigówek, ale jakieś sportowe geny musiały przecież w niej pozostać. Idąc tym tropem, nie było innego wyjścia jak zabrać nasze etki na track day i sprawdzić jak to „loto”. Wybraliśmy się na Tor Łódź, gdzie ewidentnie czująca klimat ekipa zawiadująca obiektem pozwoliła nam wskoczyć na nitkę toru i dać naszym babciom prawdziwy wyścigowy wycisk. Oczywiście nie braliśmy udziału w żadnym zorganizowanym dla klientów Track Dayu. Zamiast tego wskoczyliśmy w lukę w grafiku i nie psując nikomu zabawy upalaliśmy do woli.

Wyścigi motocyklowe to nie rurki z kremem

Do woli tzn., w przypadku Tobiasza, gdzieś do połowy pierwszego kółka, bo właśnie wtedy nastąpił wybuch w jego napędzie. Na całe szczęście zdarzenie dotyczyło napędu wtórnego, nie pierwotnego, bo okazało się, że leciwy łańcuch napędowy, z przyczyn bliżej jeszcze nieokreślonych, postanowił popsuć zabawę i rozleciał się w mak, zabierając ze sobą swoje misterne gumowo-plastikowe osłony do lamusa. Bez łańcucha, czyli bez napędu nie dało się kontynuować ścigania, a nasi nieistniejący mechanicy z zerowym wyposażeniem w postaci części zamiennych i eksploatacyjnych, okazali się po prostu bezradni. Jedyne co nam pozostało, to skupić się na kręceniu kółek na mojej (chyba kiedyś srebrnej i wyglądającej jak po przejściu trzech gradobić i dwóch frontów wojennych) MZ-cie. Brakło nam w ten sposób elementu sportowej rywalizacji. A szkoda, bo po ewidentnie przegranym starcie lotnym już zaczynałem nadrabiać stratę i miało się zacząć to co na torze najlepsze – walka na łokcie!

Tak czy siak, nawet kręcenie kółek w pojedynkę, na czterdziestoletniej, zdezelowanej etce, okazało się przednią zabawą. Co prawda hamulce mają już niewiele wspólnego ze skutecznością, stare opony kazały nieustannie pilnować momentu uślizgu, a zwichrowana tylna obręcz powodowała, że jazda w złożeniu przypominała bardziej rodeo niż wyścigi motocyklowe, to i tak banan nie znikał spod kasku. Dlaczego? Bo okazało się, że 20-konna (tak, wiem, nominalnie podobno 21KM…), styrana już życiem maszyna, nadal nie utraciła chęci życia i werwy do kręcenia korbą. Porządna oliwa w baku i skrzyni biegów pobudza życiodajne suwy, a dźwięk MZ-y wkręcanej na czerwone pole sprawiał, że wszyscy goście Toru Łódź odrywali się od swoich supersamochodów, by przypomnieć sobie o poczciwym motocyklu z niemieckiego Zschopau, który jeszcze raz udowodnił, że era postkomunistycznych jednośladów jeszcze nie dobiegła końca.

No dobra, dość tych patosów, zapędziłem się może, ale fakt jest jeden: dziś, pomimo pewnego niedosytu spowodowanego, bądź co bądź, przedwczesna awarią jednej z MZ, bawiliśmy się naprawdę dobrze. Usterki dało się oczywiście uniknąć, ale w natłoku spraw (środek sezonu) nie byliśmy w stanie poświęcić naszym konikom wystarczającej uwagi i rzetelnie dopracować ich stan techniczny. Tak naprawdę nasz wyjazd na tor z nieznanymi nam pod wieloma jeszcze względami motocyklami był czystą loterią. Dlatego bijemy się w piersi i postanawiamy jeszcze tam powrócić. Tym razem z bardziej pieczołowicie dopracowanym sprzętem. Ale nastąpi to pewnie dopiero, gdy zrobi się luźniej w grafiku.

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Nie zmienia to faktu, że udowodniliśmy dziś sobie, że 250 cm3 pojemności i moc na poziomie 20 KM to wystarczające całkowicie parametry, by czerpać przyjemność z jazdy po krętym i technicznym torze. A gdyby tak założyć nowe opony, ogarnąć hamulce i usunąć kilka drobnych niedociągnięć technicznych, to może się okazać, że MZ ETZ 250 jest całkiem niezłym sprzętem na coweekendowe odwiedziny na torach wyścigowych? No dobra, nie jest, ale na cykliczne wypady na bliższe lub dalsze trasy już na pewno. I dlatego prawdopodobnie całkiem niebawem, tzn., gdy już dopracujemy technicznie nasze koniki, rzucimy siły na dwusuwową turystykę. Co Wy na to?

Piotr Ganczarski

Z wykształcenia inżynier mechaniki i budowy maszyn. Motocykle są jego życiowym przekleństwem i chorą miłością. Buduje, przerabia i remontuje jednoślady. Zarówno te nowsze, jak i starsze. Fan motoryzacji i podróżowania na różne sposoby. Oprócz tego lubi pohasać na rowerze i przeczytać dobrą książkę.

Inne publikacje na ten temat:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button