555 km motocyklem Honda Africa Twin na koniec świata…

To się tak tylko wydaje – zrobić sobie zaplanowaną trasę – 500 km w 5 godzin.
W sumie – czemu nie? Gdyby tylko całą drogę była autostrada… albo inaczej – gdyby w ogóle była droga.

Niestety – jadąc w sobotę 7 sierpnia do Bogatyni wiedziałem tylko tyle, że muszę tam dojechać. Niestety nie miałem pojęcia jak tego dokonam.

Pierwsze 350 km minęło bez zarzutu (pomijając mandat za prędkość – ale cóż – obowiązki wzywały). Kłopoty zaczęły się za Wrocławiem – bo niby droga dobra, ale pogoda już coraz mniej sprzyjająca.

O ile przez całą drogę mogłem podziwiać błękitne niebo gdzieniegdzie przykryte mniej lub bardziej deszczowymi chmurami, tak za Legnicą przywitała mnie ściana czarnych, ciężkich i nabrzmiałych obłoków, które nie wróżyły niczego dobrego. Postanowiłem uciec na południe – w kierunku na Złotoryję. Jednak tuż za tym malowniczym miasteczkiem wpadłem w sam środek tego kondensatu pary wodnej i niestety – marzenia o suchym dotarciu na miejsce pożegnałem tak samo skutecznie jak widok błękitnego nieba.

Kiedy wreszcie zbliżyłem się do Bogatyni na odległość, jaką Leszek pokonuje jadąc do pracy i spowrotem, okazało się, że w tym miejscu mogę zasadniczo zakończyć moją podróż. Drogi dojazdowej nie było. Wprawdzie ostał się most, który niegdyś (dwie godziny wcześniej) wiódł do Bogatyni, ale teraz stał on na środku rzeki, która powstała po zerwaniu się kilkaset metrów wyżej tamy.

W tym miejscu kończy się Polska

Miejscowi spisali mnie na straty. Dojechać do Bogatyni – nie było możliwości. Ja jednak pognałem przed siebie, by odnaleźć jakąkolwiek drogę wiodącą w miejsce, gdzie kończy się Polska.

Wieść gminna niosła, że dojadę przez czeski Frydlant. Ale wieść nie niosła już informacji, że zamiast drogi, we Frydlancie jest kilka rzek. Przekonałem się o tym jadąc w wodzie po kolana i zastanawiając się, jak głęboko uda mi się jeszcze zanurzyć moją drobinkę.

Po przejechaniu przez kolejną rzekę spotkałem się z nienawistnym spojrzeniem kierowców i właścicieli blachosmrodów, którzy nie byli w stanie przejechać przez wielką wodę. Jedyne, co zrekompensowało im niemożność powrotu do kraju, to widok mnie, który po zejściu z drobinki zdjąłem buty i wylałem z nich wodę.

W Bogatyni byłem piętnaście minut później. Kolejne kilka dni spędziłem w tym mieście, które wyglądało jak po wojnie. Przez te wszystkie dni moja drobinka nie skarżyła się – mimo, że nie miałem uszczelniaczy łożysk kół, a klapę od kufra przejechał mi wóz strażacki.

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Z końca świata wydostałem się przez las. Drogi wyjazdowej nadal nie było. Zerwane też były tory kolejowe, które do tamtej pory były moją ostatnia deską ratunku. Udało mi się stamtąd wydostać – jednak mam zamiar znowu tam wrócić. W tym tygodniu na chwilę – we wrześniu na dużo dłużej…

Z Warszawy wyjechałem o godzinie 15:30. W Bogatyni byłem dokładnie o godzinie 21:30. Google podają, że przy otwartych wszystkich drogach i normalnej sytuacji pogodowej trasę tę pokonuje się w 8 godz 50 min.

Zobacz jak było “na końcu świata”:
[nggallery id=12]

Fot.: Tomasz Jędruchów Polskie Radio/Bogatynia.pl/Skuterowo.com

Inne publikacje na ten temat:

5 opinii

  1. dzięki 🙂

    ja jeżdżą moją “drobinką”, którą widać na zdjęciu na górze – to takie okufrowane maleństwo… a dokładniej Honda XRV750, znana szerzej jako Africa Twin 😛

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button