Moto Guzzi V1000 G5 z koszem (1978). Motocykl znaleziony w stodole, który bardzo chce żyć

Odgruzujemy tego klasyka? Oczywiście, że tak!

W skrócie
  • Motocyklowe znaleziska. Śnią nam się po nocach i jednocześnie spędzają sen z powiek
  • Tak właśnie było w przypadku tego Moto Guzzi z koszem, które zobaczyłem w środku nocy
  • Motocykl nie odpalany z dużym prawdopodobieństwem od jakichś 35 lat, który ma teraz szansę powrócić na drogi

Czasem w życiu bywa tak, że dostajesz cynk, lub znak i już nie ma odwrotu, bo kobyłka stoi u płotu. I tak właśnie wydarzyło się tym razem, czyli podczas mocno niekontrolowanego zakupu ponad 45-letniego Moto Guzzi z wózkiem bocznym, który stał zapomniany prawdopodobnie jakieś 35 lat. A było to tak.

Mam bardzo miękkie serce wobec motocykli, które poszukują szczęśliwego domu. Tyle dwukołowych ruin czeka by ktoś je przygarnął i tchnął w nie drugie życie. A przecież te wszystkie jednoślady powstały po to by jeździć, a nie stać w stodołach i komórkach, obrastając coraz grubszą warstwą kurzu i korozji. Przez tę chroniczną przypadłość staram się unikać zakładek “motocykle” wszelakich portali ogłoszeniowych. Ale i to nie pomaga, bo internetowych szperaczy jest więcej, a przez to czasem nawet nie muszę sam przeczesywać ofert jednośladów, by być całkiem na bieżąco. Co rusz pojawia się link w jednym z komunikatorów z opisem “badaj to!” I co? Nie klikniesz? Razu pewnego przebudziłem się w środku nocy, sprawdziłem na telefonie która godzina i od razu kliknąłem podesłany przez jednego z motocyklowych świrów link. Jakiś tydzień później stałem się posiadaczem starego motocykla z koszem. Tak, tego, który zobaczyłem w podesłanym ogłoszeniu. Podekscytowany jak dziecko przed imprezą urodzinową i z pustymi kieszeniami – jak prawie każdy nałogowy zbieracz motocyklowego złomu. Sprawy nie ułatwiał fakt, że zakupu dokonałem całkowicie zdalnie i za granicą. Co więcej, motocykl (a właściwie zaprzęg) szczęśliwie dotarł do mojego garażu w momencie, gdy byłem na zagranicznych testach. Czy to nie totalna wtopa? Jak bardzo dałem się naciąć, nabierając samego siebie na wizję okazyjnego zakupu od motocyklowego handlarza z zachodu? I po cholerę mi ten zajmujący tyle miejsca w garażu co dwa motocykle zaprzęg? Pytań było wiele, odpowiedzi jak na lekarstwo. Sam sobie to zrobiłeś. Sam sobie jesteś winien. Przyznaj się przed samym sobą – chciałeś przecież tego!

Moja nad wyraz wyrozumiała żona, przy pomocy niezastąpionych ziomeczków, odbierała niecodzienną przesyłkę późnym wieczorem, podczas gdy ja jak na szpilkach siedziałem na drugim końcu Europy z telefonem w ręce – oczekując werdyktu. Na nocnych zdjęciach czarnego motocykla i takiego samego wózka bocznego niewiele widać, oprócz tego, że dotarło to co powinno (chyba). Powrót do domu z Portugalii upłynął zatem na odliczaniu godzin oraz przetrząsaniu internetów w poszukiwaniu informacji na temat przedmiotu zakupu mocno niekontrolowanego. Było nim – właściwie to jest nim, niejakie Moto Guzzi, o którym do tej pory nie wiedziałem prawie nic. Zawsze podobały mi się te jeszcze bardziej inne niż wszystko co inne motocykle z włoskiego Mandello del Lario. Nigdy jednak nie było okazji by stać się posiadaczem jednego z nich. No, może nie do końca, bo już raz przymierzałem się do zakupu kuszącego modelu Bellagio, ale finanse i bardziej przyziemne potrzeby kazały odpuścić. Jak się okazało, do czasu.  

Moto Guzzi V1000 G5 1978. Motocykl wyrwany z szopy. Dosłownie

Egzemplarz, którego stałem się posiadaczem to Moto Guzzi V1000 G5 z 1978 roku. Prawdopodobnie jest to jeden z pierwszych egzemplarzy jakie powstały, bo oficjalnie G5 dołączyło do oferty motocykli w roku modelowym 1979. Na pewno jest to egzemplarz pochodzący I-szej generacji tego modelu, o czym świadczy kilka detali konstrukcyjnych. Motocykl klasyczny, dość niecodzienny, a jak na swoje czasy pod pewnymi względami także nowatorski. Patrząc na starego litrowego gutka, mam wrażenie, że w tamtych latach w Północnych Włoszech całkowicie zapomniano o znaczeniu terminu “włoska finezja”. Ale to opowieść na inną okazję, bo w tym wypadku liczy się coś innego niż wrażenia estetyczne.

Moto Guzzi V1000 G5 – motocyklowy unikat z Mandello

Pierwszy raz na własne oczy zobaczyłem ów pojazd razem z widzami pierwszego odcinka o wskrzeszaniu Gustawa. Pierwszego, bo po wszystkich reakcjach i komentarzach już wiem, że musi powstać cała ich seria. I właśnie powstaje. Było to z resztą chyba moje pierwsze spotkanie z tym modelem Moto Guzzi w ogóle. Nic w tym jednak dziwnego, bo Moto Guzzi V1000 G5 to dość rzadki motocykl już sam w sobie. Produkowany był w latach 1979-1985. Jeśli wierzyć zeskanowanej treści dokumentu powstałego w odpowiedzi na otrzymane przez fabrykę w Mandello drogą listową zapytanie, model V1000 G5 został w tych latach wyprodukowany w zaledwie 3857 egzemplarzach. Już sam ten fakt powoduje, że podniecenie związane z tym mocno niekontrolowanym zakupem rośnie wykładniczo. Gdy dodamy do tego ciężką obecnie do weryfikacji informację, że zdecydowana większość z tych motocykli, bo około 3 tysiące sztuk, trafiła do wojska, to może się okazać, że nasz widlasty bohater jest jednym z zaledwie kilkuset cywilnych “G5” jakie kiedykolwiek powstały. Dorzućmy do tego jeszcze, że spora część Moto Guzzi V1000 skończyła jako nomen omen wdzięczna baza do budowy motocykli customowych, a także fakt, że wyposażono go w obecnie równie rzadki wózek boczny brytyjskiego, nie istniejącego już producenta Squire i zostaje nam prosty wynik: O ten motocykl trzeba zatroszczyć się jak najlepiej.    

Byłem (i nadal jestem) tak podjarany samym zakupem oraz wizją pierwszego po dekadach odpalenia jego wzdłużnej litrowej V-ki, że zapomniałem pocykać fotki zakupionego zaprzęgu. Trzeba będzie więc poczekać aż maszyna powróci do stanu, w którym będzie można nadrobić ten brak. Jednak w materiale wideo widać całkiem sporo, choć głównie detali. Liczę, że już niebawem uda się zorganizować sesję fotograficzną. Najlepiej także w ruchu.

Kupiłem kota w worku. Motocyklowego!

Pierwsze wrażenie, standardowe dla kogoś, kto kupił już tych używanych motocykli trochę, było w stylu “jest gorzej niż na zdjęciach”. Zawsze jest gorzej niż na zdjęciach! Mimo tego podświadomie, jak totalny żółtodziób, liczyłem na salonową lalę. Dobra, przesadzam, ale jednak po cichutku liczyłem, że zaprzęg przestał sporą większość swojego życia w ciepłym i suchym salonie, obok telewizora. Salonem była raczej szopa, a ślady tynku, czy innej zaprawy pociaprane tu i ówdzie dowodzą, że w między czasie przeprowadzano tam jakieś prace budowlane. To w sumie dobrze, bo może ktoś zadbał by jednak nie kapało z dachu. Gruba warstwa tłustego kurzu pod siedzeniem i zbiornikiem paliwa pozwala domniemywać, że motocykl faktycznie stał nieruszany bardzo długo. W ogłoszeniu jak byk stało, że jest to tzw. “stodolne znalezisko” – po niemiecku Scheunenfund. Według sprzedawcy “bardzo długo” to okres 30-35 lat. Muszę przyznać, że spuszczone całkowicie paliwo ze zbiornika może świadczyć o tym, że ktoś zamierzał go zahibernować, a nie po prostu porzucił z jakiegokolwiek powodu. To dobry omen. Tak samo jak niemal wolne od korozji wnętrze baku.

Motocykl okazał się też niemal kompletny. Brakuje kilku detali, rozbity jest przedni kierunkowskaz oraz złamana szyba po tej samej lewej stronie. Chyba przechodził obok ktoś z drabiną i zaliczył mocniejszy kontakt. Być może ta sama osoba, która tynkowała chlewik, radośnie pryskając zaprawą po nadwoziu. O fakcie, że motocykl nie zamieszkał w salonie może świadczyć też fakt, że siedzenie w wózku bocznym zostało niemal całkowicie pożarte przez jakiegoś zwierza. Swoją drogą ciekawym jest fakt rozwalania miękkiego legowiska tylko po to by wylądować na twardej konstrukcji ze sprężynami. Natura bywa fascynująca. Rama wózka nosi ślady korozji a spód gondoli jest popaprany błotem. Wygląda to tak jakby jednak dach przeciekał, a rozmaczające się klepisko w szopce rozpryskiwało się po spodzie. Pojawiło się przez to także trochę korozji na samej ramie wózka. Są to jednak na szczęście jedynie powierzchowne wykwity. Za to konstrukcja motocykla jest w zauważalnie lepszym stanie. Niestety wszystko wskazuje na to, że poprzedniemu właścicielowi zdarzyło się wylać elektrolit z akumulatora. I to chyba podczas jego demontażu, bo sama jego podkładka nie jest skorodowana ale widocznie są rdzawe zacieki na ramie głównej w okolicach łożyskowania wahacza oraz wytrawione na matowo ślady płynącego elektrolitu na lewym tłumiku. Tak poza tym maszyna jest w ładnym stanie zachowania i jest niemal kompletna. Posiada nawet dodatkowy bagażnik – na przykład pod kufer centralny.

Zaledwie 14 tysięcy kilometrów w 46 lat?

Niewypłowiałe i niezużyte plastiki, niepościerane gumy podnóżków oraz dźwigni, niepożółknięte przezroczyste tworzywa – wszystko to wskazuje, że motocykl nie spędził długich lat w promieniach słońca. Nie stał zatem pod gołym niebem, a także prawdopodobnie nie najeździł się jeszcze w swojej karierze. Licznik przebiegu wskazuje zaledwie 14 tysięcy kilometrów i sporo podpowiada, że może to być autentyczny przebieg. Czy tak jest w rzeczywistości, tego nie dowiemy się już nigdy, ale stopień zużycia poszczególnych elementów podpowiada, że raczej nie będzie to 114 tysięcy kilometrów. W każdym razie zdecydowanie więcej tu oznak długiego postoju w nie do końca idealnych do przechowywania warunkach, niż zużycia spowodowanego dużym przebiegiem.

Postanowiłem, że motocykl nie będzie gruntownie restaurowany. Po pierwsze jego stan tego nie wymaga. Po drugie podoba mi się patyna jaką nosi jego nadwozie i elementy konstrukcyjne. Każda rysa i odprysk ma swoją będącą już na zawsze nieopowiedzianą historię. Zaśniedziałe powłoki, niewielkie ubytki czy nadżerki. To wszystko ma swój klimat, który pasuje do starego rumpla. Motocykl zostanie dopieszczony od mechanicznej strony i zabezpieczony przed postępującym zębem czasu.

Moto Guzzi, o którym będzie głośno

Nadchodzi więc czas na rozpoczęcie remontowania włoskiego Nonno (czyli dziadka). Teraz najważniejsze to określić stan mechaniczny i spróbować obudzić silnik z długiego snu. O tym już w następnych odcinkach. A w międzyczasie zanurzymy się także w historii tego niecodziennego modelu, który przez wielu siedzących w temacie klasycznych włoskich motocykli uznawany jest za bezawaryjne i długowieczne kowadło, które nie tylko wygląda oryginalnie i już bardzo klasycznie, ale też podobno bardzo fajnie jeździ. O tym, mam nadzieję, przekonam się już za kilka odcinków. Zostańcie więc z nami, bo historia tego Moto Guzzi V1000 G5 dopiero się rozpoczyna. I to na nowo!         

Piotr Ganczarski

Z wykształcenia inżynier mechaniki i budowy maszyn. Motocykle są jego życiowym przekleństwem i chorą miłością. Buduje, przerabia i remontuje jednoślady. Zarówno te nowsze, jak i starsze. Fan motoryzacji i podróżowania na różne sposoby. Oprócz tego lubi pohasać na rowerze i przeczytać dobrą książkę.

Inne publikacje na ten temat:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button