Yamaha Cygnus 125: Jazda w styczniu na dwóch kółkach…

…czyli jak przełamywać zimowe bariery razem z moim skuterem – Yamahą Cygnus. Nowy rok – gruba kreska, stary rok za mną. Trzeba się spiąć i robić wszystko lepiej niż w poprzednim roku.

A zaczął się ten rok tak: fajerwerki, imprezka w rodzinnym gronie. Jesteśmy prawie w komplecie. Prawie, bo mój pięcioletni syn zasnął około 22 w sylwestra. Są życzenia, jest toast i lampka szampana. Krótki telefon do rodzeństwa z życzeniami, trochę muzyczki w tv, jakiś film (w sumie co ja piszę – nie jakiś tylko świetny “Lemur zwany Rollo”). Potem norma. Rano śniadanie i wpadamy w zwykły tygodniowy rytm. Coś jednak zaczęło się wymykać spod kontroli rankiem 2 stycznia. Mój świetny, niezniszczalny, niesprzedawalny samochód (marki Renault – wcale nie uważam, że francuskie samochody są złe – one są po prostu inne: wygodne, ładne i chimeryczne) dziwnie szarpnął skrzynią biegów, kiedy zbudziłem go z noworocznego snu. Ale nic to. Kurs do przedszkola odbył się bez problemu, do pracy dojechałem na czas (czyli 2 minuty przed dzwonkiem). Wszystko ładnie pięknie. Do godziny 17:10 wszystko szło tak jak miało iść.

Wreszcie powrót do domu. Odstałem swoje przy szlabanie żeby wyjechać na ulicę. Jest luka w potoku samochodów. No to fik. Fik i koniec jazdy. Słychać szuranie, lekkie zgrzytanie. Już wiem, że dalej nie pojadę. Dotoczyłem się do chodnika, udało mi się nie zablokować Al. Krakowskiej. Uff. To znowu tylko problem z przeniesieniem napędu. Pewnie tulejka między skrzynią biegów a półosią. W najgorszym razie posypała się skrzynia. Nie pierwszy raz. Trudno. Naprawa mojej rakiety nie jest tak strasznie droga. Tylko ta niepewność za każdym razem kiedy do niej wsiadam: dotrę do celu, czy po drodze będę witał się z tym samym człowiekiem z pomocy drogowej. Teraz miałem tylko jedno wyjście: telefon do assistance, odwiezienie do mechanika i kombinowanie czym by tu dotrzeć do pracy dnia następnego. Wszystkie bezkosztowe warianty odpadły. Wszystkie poza jednym. Skuter!

Po trzech miesiącach grzania w garażu wyciągnąłem swoją Yamahę Cygnus na powietrze. Z odpaleniem nie było problemu. Cały czas jednak był niepokój: przecież rano we wtorek jak jechałem do pracy to miejscami ESP dawało o sobie znać. Gdzieniegdzie trafiały się tafle lodowe. Śliskie jak diabli. Do tego żona trochę się o mnie martwiła. Wiedziała, że zaliczyłem wiosną 2012 szlif na suchej jezdni. Teraz miałem się zmierzyć z naturą w styczniu: woda, lód, chłód. Masakra jakaś. Nadmienię, że na skuterze zrobiłem dopiero niespełna 3 tys. km. Od kwietnia 2012. Doświadczenia mało, ale dużo zdrowego rozsądku. Otuchy dodawali mi inni fani jednośladów – tej zimy widziałem ich na drogach bardzo dużo. Zastanawiałem się jak zimno im musi być. W końcu jeździli w te mroźne dni kiedy ja cieszyłem się ogrzewaniem w samochodzie. Do tego śliska nawierzchnia, niewygodne ubranie. Nic to, skoro oni dają radę to i ja dam. Zaparłem się i powiedziałem, że przynajmniej do diagnozy co do stanu mojego samochodu nie wypożyczę innego auta i poradzę sobie na motorku.

Przyszedł ranek. Chłodny (choć bez przesady – prawie 5 stopni na plusie), dżdżysty i szaro – bury. Ubrałem się jak należy. Kalesonki, dżinsy, spodnie przeciwdeszczowe, pas nerkowy, koszula, bluza bawełniana, kurtka ocieplana, rękawice, kominiara i kask. Tak przygotowany ruszyłem do pracy. Początkowo bardzo spokojnie, maks 40 km/h. Na równej asfaltowej drodze pozwoliłem sobie na 60 km/h. Jednak zakręty wciąż mnie powstrzymywały przed zbyt szybkimi przejazdami. Moje oponki raczej tracą sporo swoich właściwości w niskich temperaturach. Dzisiaj do tego jezdnia była mokra. Jakby tego było mało gdzieniegdzie na jezdni zalegały łaty brudu: piasek po piaskarkach walczących z niedawno zalegającym ulice śniegiem. Na tych łatach było naprawdę mało ciekawie. Ta jazda w zakrętach – tak spokojna i delikatna, zapewne w niejednym kierowcy samochodu jadącym za mną burzyła krew. Ale moje życie jest najważniejsze. Trzymając się tej zasady przejeżdżałem kolejne skrzyżowania, łykałem kilometry. Po niespełna 20 minutach dotarłem do celu. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie zmarzłem. Było mi wręcz gorąco. Obyło się bez sytuacji prawdziwie stresujących. Jechało mi się niemal tak dobrze jak latem (tak grubo ubrany jak dzisiaj miałem lekko ograniczone ruchy – moje kolana niechętnie się zginały). W miejscach gdzie normalnie stałbym w korkach śmigałem bezpiecznie między samochodami. Brakowało trochę porannych wiadomości, ale tę stratę nadrobiłem w pracy. I tylko jedno mi dzisiaj psuje humor: od kilku godzin pada deszcz. Już wiem, że wracając do domu będę miał spory problem z widocznością: szybka w kasku będzie parować, wysoka szyba zalana wodą słabo przepuszczać obraz. Choć dodać muszę, że dzięki tej wysokiej szybie rano nie zmarzłem. Po raz pierwszy w pełni ją doceniłem i zapomniałem jak bardzo szpeci mój motorek.

Zmuszony przez życie w styczniu dojechałem do pracy skuterem. Nie jest to najfajniejsza rzecz jaka mogła mnie spotkać. Ale i nie najgorsza. Wolę skuter w ciepłe i suche dni, ale kiedy nie ma mrozu i nie pada śnieg skuter będzie dla mnie zawsze alternatywą dla samochodu. Do tego zadowolenie ze spadku zużycia paliwa sprawia dodatkową przyjemność. Jazda skuterem w Polsce przez cały rok to wg mnie przesada. Ale jazda przez 9 miesięcy jest jak najbardziej realna. Czemu przez 3/4 roku nie oszczędzać paliwa i czasu? Dzisiaj przekonałem się, że można. Trzeba pamiętać tylko o jednym – jazda jednośladem po mokrej jezdni zawsze będzie dużo mniej bezpieczna niż jazda samochodem. Trochę zdrowego rozsądku powinno załatwić sprawę wszelkich problemów i pozwolić cieszyć się jednośladem dłużej niż mogłoby się wielu wydawać.

Inne publikacje na ten temat:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button