Metr od śmierci

Wczoraj wracałem sobie grzecznie po 22 z Warszawy do swej rodzinnej wioski. Powoli, 70 km/h, bo to niedługo po deszczu i lepiej dmuchać na zimne, a oponki me (mitas e8) wilgoci za bardzo nie lubią.

Gdzieś na wysokości Sulejówka, w lusterku mignęło mi pojedyncze światło, tuż za mną. Właściciel owego światła, dosiadający jakiejś wersji szybkiego, szosowego motocykla, który po fakcie udało mi się określić tylko słowem “zielony”, stwierdził, że wyprzedzi mnie lewą stroną mojego pasa, w dodatku na przejściu dla pieszych. Ale nie miał szczęścia, oj nie miał. Przejście owo miało bowiem wysepkę oddzielającą pasy ruchu biegnące w przeciwnym kierunku, wysokości około 10-15cm. Zakładam, że o ową wysepkę zahaczył, po tym, jak mało nie zahaczył o mnie. Motocykl jego wyleciał ładnie w powietrze, wyrzucając swojego kierownika wprost pod moje koła, jakieś dwa metry przede mną. Najpierw przebiegła mi przez głowę myśl, że za sekundę też znajdę się na szorstkim asfalcie, jeśli ten motocykl wyląduje na mojej drodze. Ale nie wylądował, poleciał prosto, między pasy ruchu, pół sekundy później z szeroko otwartymi zwieraczami zobaczyłem, że nie dam rady ominąć turlającego się coraz bardziej na prawą część mojego pasa motocyklisty. Ale ominąłem, w ostatniej chwili zahaczyłem przednim kołem o krawędź jego buta, jakże motocyklowego, kierownica wpadła w shimmy, ale jakimś cudem udało mi się wyprowadzić motocykl na prosta i z pełnym impetem nie wjechać do jakże głębokiego przydrożnego rowu. Zatrzymałem motocykl na jakimś zjeździe 100m dalej i podbiegłem na miejsce tego będącego skrajnym przypadkiem jednośladowej głupoty “wypadku”. Kierujący próbował właśnie podnieść to, co zostało z motocykla. Kilka części, w tym siedzenie, zostało na asfalcie. Jako praworządny obywatel, zamiast używając argumentów fizycznych przekazać mu, jak bardzo jestem mu wdzięczny za to, że mnie właśnie o mało co nie zabił, pomogłem mu przepchnąć motocykl na pobocze, a jako, że właśnie aspiruję do bycia ratownikiem medycznym, sprawdziłem, jak bardzo się uszkodził przez swój debilizm. Skończyło się na wybitym (prawdopodobnie) barku i lekkim szoku. Na szczęście tylko na tym.

Nawet nie chce mi się truć o tym, jak głupie było to zachowanie z jego strony, nie będę się wdawać też w sytuację prawną całego zajścia, zmartwiło mnie to, że motocyklista nie wyglądał na więcej niż 19 lat. Ja osobiście cieszę się bardzo, że nic nie stało się mi ani mojemu 14- letniemu Trampiszonowi, gdyż fart jaki miałem wczoraj powinien skłonić mnie do zagrania w “totka”. Nie wiem, skąd w głowach ludzi biorą się takie idiotyczne pomysły, jak krótką i ograniczoną trzeba mieć wyobraźnię, żeby tak postąpić na drodze. Gdybym na sekundę przed zjechał przypadkiem o pół metra na lewo, to nie czytalibyście dziś tego wpisu. Ale czytacie. I tym optymistycznym akcentem kończę, życząc Wam, kurde, więcej rozsądku…

7 opinii

  1. “pół sekundy później z szeroko otwartymi zwieraczami zobaczyłem”

    Hahahaha, które zwieracze miałeś szeroko otwarte? Leże i płaczę :D:D:D

  2. Tak , ale jak czytam na forum o odblokowaniach i ileż to polecialem na prostej a ile z górki to mam nieodparte wrażenie, ze ten jeżdżący okrakiem nie tak dawno przesiadl się z tuningowanego taboretu, tyle że bez prawa jazdy i wyobraźni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button