Islandia motocyklem. Marcin opisuje swoją podróż

Islandia to kraina, w której czas stanął w miejscu kilkadziesiąt milionów lat temu i jedyną zauważalną zmianą jest to, że zamiast dinozaurów spotyka się tam ludzi. Księżycowy krajobraz, wszechobecna zastygnięta lawa, gejzery i wciąż żywe wulkany pokazują tylko, że wyspa wciąż się zmienia i żyje własnym rytmem.

Poniższy artykuł został podesłany nam przez podróżnika Marcina Łazowskiego. Więcej o Marcinie możecie poczytać na www.marcinlazowski.com

Islandia to kraina, w której czas stanął w miejscu kilkadziesiąt milionów lat temu i jedyną zauważalną zmianą jest to, że zamiast dinozaurów spotyka się tam ludzi. Księżycowy krajobraz, wszechobecna zastygnięta lawa, gejzery i wciąż żywe wulkany pokazują tylko, że wyspa wciąż się zmienia i żyje własnym rytmem.

Będąc pewnym, że po wielu moich dziwnych podróżach już nic mnie nie zaskoczy, zdziwiłem się jednak, kiedy tylko przyleciałem na Islandię w towarzystwie swojej dziewczyny. Już sama podróż z lotniska w Keflaviku do stolicy kraju Rejkiawiku wzbudza zachwyt. Jedzie się przez rozległą równinę pokrytą czarnym wulkanicznym pyłem i lawą. Od czasu do czasu mija się rozbity samochód na poboczu, który ma nas ostrzec, że jazda w tym kraju nie zalicza się do najbezpieczniejszych głównie ze względu na silne wiatry i oblodzenia. 

Sama stolica również jest wyjątkowa na tle reszty Europy. Niska zabudowa z charakterystyczną falowaną blachą na całej fasadzie. Jak oznajmił mi jeden z Islandczyków domy tutaj buduje się z żelbetu, a na betonowe ściany montuje się ocieplenie i na to blachę na całej powierzchni ścian zewnętrznych. Taka konstrukcja przypomina bardziej bunkier i spełnia podobną funkcję z tym, że zamiast bomb ma wytrzymać trzęsienia ziemi. Pośród smutnych, szarych budynków i ulic wyrastają dwie największe atrakcje architektoniczne i są nimi kościół Hallgrímskirkja przypominający prom kosmiczny gotowy do startu oraz opera zwana Harpą. Cała oszklona z oknami w kształcie bazaltów ma swoim wyglądem odnosić się do wulkanicznego charakteru kraju. Nie przyjechałliśmy tu jednak zwiedzać ulice Rejkiawiku, a wypożyczyć motor i jechać dookoła wyspy.

Dla chętnych pójścia naszym śladem ostrzegam, że wynajęcie motoru kosztuje tutaj jedyne, a może nawet, aż 200 euro za dzień. Tak, jest to 800zł. Za pięć dni zapłacę 1000 euro i nie będzie to najnowszy model BMW R 1200 GSA, czy KTM 1190 Adventure R, a 10-letnie Suzuki V-Strom 650. Dla pocieszenia dodam, że przyjechać tam własnym sprzętem też nie jest tanio, ponieważ za sam prom z Danii do Islandii i z powrotem trzeba zapłacić od 1000 euro wzwyż w zależności od rodzaju kabiny, czy mamy pasażera ze sobą lub od terminu. Sama podróż promem też trwa 2 dni w jedna stronę plus dzień lub dwa, żeby dojechać do portu z Polski. Już na samym początku jesteśmy stratni 4 dni zanim wyląduje się na brzegach Islandii. I kolejne 4 na powrót. Czy to się komuś opłaca? Mi się  opłacało bardziej wynająć motor niż jechać swoim. W naszym przypadku prom kosztowałby 1700 euro.

Przypomnę jeszcze, że jest tam bardzo zimno i nawet w lipcu tego roku, kiedy na kontynencie szalały upały na Islandii temperatura sięgała średnio od 5°C do 15°C w zależności od miejsca i regionu. 

Plan obejmuje objazd słynną 1-ką, czyli trasą biegnącą dookoła kraju z kilkoma wypadami poza nią, gdzie asfaltu już się nie uraczy. Spanie w namiocie i zahaczenie o najciekawsze punkty widokowe i atrakcje turystyczne. Postaram się przedstawić kilka ciekawostek i doradzić, gdzie jechać i co warto zobaczyć? Może ktoś z szanownych czytelników skorzysta z moich dobrych i niedobrych rad. 

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Opuszczając stolicę najlepiej od razu wskoczyć na trasę numer 1 i podróżować po niej w kierunku przeciwnym do ruchu zegara, czyli na południe i dalej na wschód. Jednak nie rozpędzajmy się za bardzo, bo łatwo jest minąć słynny gejzer zwany Geysir od którego nazwy określa się już naukowo właśnie wszystkie gejzery. Nieopodal znajduje się jeszcze wodospad Gullfoss, który w jakiś dziwny sposób zwyczajnie nam umknął. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że znaki drogowe mają nazwy lokalne w języku islandzkim, więc nie zawsze udaje się je wpisać w nawigację GPS, a same atrakcje też często nie mają drogowskazów, więc łatwo je przejechać.

Przed miejscowością Selfoss jest odbicie na drogę nr 35 i jej należy trzymać się cały czas, gdyż prowadzi ona do gejzeru, który znajduje się zaraz przy niej. Warto zatrzymać się przy kraterze wulkanicznym Kerid, który leży również przy trasie nr 35. Po tej atrakcji należy wrócić na jedynkę i kierować się do miasteczka Vik. Po drodze czeka na nas jeszcze sporo atrakcji. Są to wodospad Seljalandsfoss oraz Skogafoss widoczne również z drogi, więc łatwo je znaleźć. To jednak nie wszystko. Przed Vik warto wjechać jeszcze na drogę nr 218 lub dalej na 215, aby dojechać do czarnej plaży i klifów. Jest to naturalne dzieło wulkanicznych erupcji. Plaża nosi nazwę Reynisfjara, a półwysep Dyrhólaey i oczywiście kolejna plaża Kirkjufjara, gdzie znajduje się też parking oraz toalety. Warto skorzystać, bo za dużo ich nie będzie w dalszej drodze. W miasteczku Vik znajduje się pole namiotowe widoczne z drogi. Warunki dosyć spartańskie, ponieważ w łazienkach nie ma ciepłej wody, bo tylko w tym rejonie nie ma wód termalnych wykorzystywanych powszechnie w domach.

Do tego wszystkiego są tylko dwa prysznice, ale w jednej dzielonej kabinie. No, ale rodak pracuje w recepcji, więc jest to jakieś ułatwienie w organizacji noclegu. Aha, dla lubiących piesze spacery i interesujących się lotnictwem polecam wrak amerykańskiego samolotu Dakota, który wylądował awaryjnie w 1973 roku na plaży nieopodal drogi nr 1. Motorem nie można tam podjechać, więc trzeba iść pieszo 4km w jedną stronę. To pierwszego dnia. Drugiego jeśli uda się wstać wcześnie rano to można długi islandzki dzień bardzo dobrze wykorzystać, gdyż zachód słońca nam nie grozi. Można śmiało dojechać do miasteczka Egilsstadir, gdzie jest świetne pole kempingowe z łazienkami, prysznicami, a nawet świetlicą i pralkami. Nieopodal stacja paliw i sklep. Ale to na końcu. Po drodze mamy prawdziwe islandzkie cacka. Są nimi… lodowce. Park Narodowy Skaftafell oraz jego większy brat Park Narodowy Vatnajökull, który jest drugim największym parkiem w Europie, a jego czapa lodowa jest początkiem większości rzek na wyspie. Skrywa pod sobą także aktywne wulkany.

Pod lodowiec można podjechać kamienno-szutrową drogą. Należy tylko wypatrywać lodowca i punktów widokowych, a przede wszystkim wszelkich pojazdów jadących szutrówkami w jego kierunku i podążać za nimi. Mniej doświadczeni motocykliści mogą kontynuować jedynką aż natrafią na Glacier Lagoon, którego nie da się ominąć i nie zauważyć. Tam dosłownie na wyciągnięcie ręki można zobaczyć prawdziwy, potężny lodowiec i jego dryfujące kry i góry lodowe. Dalsza droga to już, tylko kontynuacja islandzkiego, wulkanicznego krajobrazu. Dla lubiących offroad polecam górską drogę 939 łączącą trasę 1 z 95. Taki skrót w kierunku  Egilsstadir. Stromo, kręto i bardzo mgliście. Kolejny dzień i droga zmierzająca do Blonduos. Odcinek wydaje się być długi, ale świetnej jakości nawierzchnia, długie proste odcinki i długie łuki aż zapraszają nas do grzania ciut szybciej niż znaki i zdrowy rozsądek na to pozwalają. Po drodze mamy kilka wodospadów i jezioro Myvatn, ale najbardziej urzekł mnie marsjański krajobraz pustkowia Mývatnsöræfi, zastygnięta lawa dookoła i popękana nabrzmiała ziemia. Ludzie się z nas śmiali podczas naszej sesji fotograficznej w kaskach i motocyklowych ubraniach, gdyż wyglądaliśmy jak astronauci na Marsie. Dojedziemy również do przełęczy Namaskard i jej bulgoczących, gotujących się błotnych źródełek, parujących solfatarów i piekielnie siarczystych fumaroli. Po spędzonej nocy na kempingu w Blonduos widocznym z drogi można kierować się na Fjordy Zachodnie. Droga 68 jest szutrowa i bardzo dziurawa.

Na przełęczach zamglona. Podczas naszej podróży w ten pochmurny dzień tak spadła temperatura, że można ją porównać do marcowego poranka w Polsce. Termometr wskazywał 7°C. Przy jeździe średnio 80km/h i przy tej wilgoci i wietrze, tak marzliśmy, że nie szło wytrzymać. Nie było ani stacji paliw, ani czegoś podobnego, gdzie można by było wejść i się ogrzać. Na motorze mieliśmy odczuwalność może 4°C. Nie wspominając już o skostniałych dłoniach, stopach i wychłodzonych kolanach. W miejscowości Holmavik odwiedzić warto muzeum czarownic z oryginalnymi zaklęciami, znakami i akcesoriami służącymi do czarnej magii. Najciekawsze były nekrospodnie, czyli ściągnięta z umarlaka skóra od pasa w dół wraz z przyrodzeniem. Beż żadnych uszczerbków, dziur i cięć są jak spodnie, w których hasał czarnoksiężnik i stawał się w ten sposób szczęśliwy, a z czasem nawet bogaty. Z powodu panującego chłodu na Fjordach Zachodnich pojechaliśmy na inny półwysep. Był to Snæfellsnes. Niesamowity, wulkaniczny, dziki i opuszczony krajobraz przeplatający się różnymi kolorami na tle ciemnej wulkanicznej ziemi. Drogą nr 54 jedzie się do miasteczka rybackiego Grundarfjörður.

Droga w większości jest szutrowa i tylko miejscami można nadgonić na asfalcie. W samym miasteczku znajduje się świetne pole namiotowe. Duże i z ładnym trawnikiem. Niestety prysznice są dzielone z innymi przy pobliskim basenie, gdzie również płaci się za miejsce dla namiotu około 8 euro za osobę. Nad miasteczkiem wznosi się słynna góra Kirkjufell. Przyciąga turystów swoim nietypowym stożkowym kształtem o stromych zboczach. 

Przed nami jeszcze dalsza część półwyspu z kolejnymi atrakcjami takimi jak strome klify, piękne plaże i jaskinie. Niestety pogoda na jutro zapowiada się deszczowa i na kolejnych kilka dni także. Ale kto tam wierzyłby prognozom? Nazajutrz okazało się, że tak leje i wieje, że nie wyszliśmy z namiotu przez parę godzin, aż w końcu musieliśmy się zmotywować i wypełznąć z niego i zwinąć obóz. Zrezygnowaliśmy z dalszej podróży. Zaczęliśmy wracać do stolicy. Lało coraz bardziej, a wiatr mocniej wiał. Przed nami prawie 180km i przy tych warunkach kilka godzin jazdy.

Myślałem, że jeśli chodzi o pogodę to byłem pewien, że posmakowałem już każdej. Jeździłem podczas huraganów, śnieżyc i ulew, ale ta mnie zaskoczyła. Tak wiało, że jechaliśmy przechyleni lekko na bok z prędkością 40km/h, a wiatr zdmuchiwał nas z drogi, aż musiałem często się zatrzymywać. Na miejscu okazało się, że z powodu jakichś zawirowań pogodowych na Grenlandii powstał najsilniejszy deszcz i wiatr nad Islandią od kliku dziesięciu lat, a droga nr 1 idąca do Rejkiawiku od północy jest najwietrzniejszym jej odcinkiem. Przez chwilę pomyślałem sobie, co robią teraz motocykliści, którzy jadą właśnie przez np. środek wyspy po bezdrożach? Współczułem im i trzymałem za nich kciuki. To tyle z naszej przygody i drobnych wskazówek. 

Islandia potrafi być nieprzewidywalna. W ciągu doby doświadczyć można różnych warunków pogodowych i trzeba być na nie przygotowanym. Warto zabrać ciepłe ciuchy nawet latem oraz coś dobrego na deszcz. Dobry namiot i ciepły śpiwór. Jest też tam bardzo drogo i zawsze należy pytać się ludzi o sklepy takie jak Bonus, Netto, czy Kronan, bo inaczej płaci się 4x więcej za to samo. Małych superdrogich sklepów jak 10-11 nie brakuje i służą one do oskubywania turystów z pieniędzy. Jak wspomniałem na początku należy dobrze sobie przekalkulować, czy opłaca się jechać na swojej maszynie, czy lepiej wypożyczyć coś tam na miejscu. 

Mimo wszelkich komplikacji organizacyjnych, zmiennej pogody i drożyzny raz w życiu trzeba ją odwiedzić!

Mam nadzieję, że moja lektura pomoże wam w zaplanowaniu swojej własnej wyprawy na Islandię.

Szerokości!

Marcin Łazowski
www.marcinlazowski.com

[trending]

 

Przemysław Borkowski

Kocha wszystko co ma dwa koła i silnik - nawet ten elektryczny. Gdyby wiertarka miała koła, też by na niej jeździł. Prywatnie fan dobrego rockowego brzmienia i kultur orientalnych.

Inne publikacje na ten temat:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button